aktualizacja 

Horror Kubicy w Montrealu, czyli wyścigowe reminiscencje

60

Grand Prix Kanady w Formule 1 to również wspomnienia. Dla Roberta Kubicy nie zawsze pozytywne. To właśnie w Montrealu przeżył horror na torze. W o2.pl prezentujemy wam fragment książki "Kubica i odjazdowy świat wyścigów samochodowych" przypominający te wydarzenia.

Horror Kubicy w Montrealu, czyli wyścigowe reminiscencje
(Getty Images/AFP, Dan Mullan)

Tak dramatycznie wyglądającego wypadku w Formule 1 nie było od lat. Kiedy resztki biało-granatowego bolidu Roberta Kubicy, odbiwszy się od białego muru, koziołkowały wzdłuż toru, w pamięci wszystkich momentalnie odżyły wspomnienia tragicznych zdarzeń sprzed 13 lat.

Wtedy, w 1994 roku, na torze Imola w San Marino zginęli Ayrton Senna i Roland Ratzenberger. Były to ostatnie śmiertelne ofiary Formuły 1 (od tamtej pory tylko jeden kierowca zmarł po wypadku na torze – w 2014 roku, w Japonii Francuz Jules Bianchi odniósł śmiertelne w skutkach obrażenia).

Teraz – podobnie jak wtedy – od bolidu odpadały kolejne elementy. Tysiące kawałeczków auta fruwało w powietrzu, a koła toczyły się każde w innym kierunku. W końcu auto – a właściwie to, co z niego pozostało – zatrzymało się na stalowej barierze. Głowa kierowcy i jego lewa ręka bezwładnie opadły w dół. Z resztek rozbitego przodu kokpitu wystawały stopy.

Do akcji momentalnie ruszyły służby ratownicze. Na miejsce wypadku przybyła obsługa medyczna. Jednocześnie realizatorzy transmisji przestali pokazywać akcję ratunkową. Tysiące kibiców w Montrealu i miliony widzów przed telewizorami zamarło w oczekiwaniu na najgorsze.

Jak doszło do wypadku?

Robert Kubica jechał tuż za bolidem Włocha Jarno Trullego z Toyoty. Na łuku poprzedzającym krótką prostą próbował znaleźć sobie dogodną pozy- cję do zaatakowania go na dohamowaniu. Jarno chciał puścić Roberta, ale Polak dokładnie w tym momencie skręcił w tę samą stronę – przy prędkości 250 km/h – trącił przednim skrzydłem tylne koło Toyoty.

Jego BMW w ułamku sekundy utraciło przyczepność. Podbity na oderwanym fragmencie skrzydła samochód oderwał się od toru i, wzbiwszy się na krawędzi trawnika w powietrze, poleciał prosto na masywny, biały betonowy mur znajdujący się za trawnikiem.

Robert nie mógł nic zrobić. Nie miał szans na uniknięcie czołowego zderzenia z murem. Wrak samochodu odbił się w kierunku toru, spadł na ziemię i – koziołkując w poprzek toru – uderzył w szarą stalową barierę po drugiej stronie toru, wreszcie się zatrzymując.

Po przybyciu obsługi medycznej polski kierowca został wyjęty ze szczątków kokpitu i przetransportowany na noszach do centrum medycznego przy torze, skąd helikopterem przewieziono go do szpitala. Wyścig został wznowiony, a wygrał go… Lewis Hamilton (to było jego pierwsze w życiu wygra-ne GP).

Zaraz po wypadku przed garażem BMW Sauber zgromadził się tłum fotoreporterów, dramatycznie wyczekujących jakiejkolwiek informacji o stanie Roberta. Po piętnastu minutach rzecznik prasowy zespołu podał pierwszą wiadomość:

– Robert żyje. Jego stan jest stabilny. Czy jest przytomny, nie powiem. Jego stan jest stabilny. To na razie tyle.

Tymczasem w szpitalu Świętego Serca w Montrealu lekarze oraz personel medyczny nie mogli uwierzyć w to, co właśnie widzieli. Zdjęcia z makabrycznie wyglądającego wypadku zdążyły już obiec szpital lotem błyskawicy, a tutaj…

Pacjent, którego badali, nie tylko był przytomny i normalnie rozmawiał, lecz także wyglądało, że… nic, absolutnie NIC mu się nie stało. Ani jednej rany, ani jednego złamania. Nie był nawet w szoku. Ponieważ bolała go kostka, przez chwilę myślano, że ma złamaną nogę, ale szybko okazało się, że to tylko niegroźne skręcenie.

Ze szpitala Robert wyszedł następnego dnia w samo południe. Nawet nie utykał. Z raźną miną wygłosił minutowe oświadczenie:

– Jak widzicie, jestem w całkiem dobrym stanie. Mam nadzieję, że lekarze FIA pozwolą mi wystartować w następnym wyścigu. Wiem, że miałem
mnóstwo szczęścia.

W późniejszych wywiadach zawsze będzie podkreślał, jak zbawienne okazały się wówczas wprowadzone przez FIA w ostatnich latach zmiany w zasadach bezpieczeństwa. Dziesięć lat od wypadku z niezwykłym już dystansem wyjaśni Tomowi Clarksonowi:

– Wtedy uratował mnie system HANS*, który był stosowany drugi rok z rzędu. Gdyby nie on, grzmotnąłbym głową w kierownicę… Albo nie… Mam długi nos, więc najpierw grzmotnąłbym nosem, potem głową. Przy prędkości 250 kilometrów na godzinę. A to by znaczyło, że byłby ze mną koniec.

I jeszcze jedno.
Masywna, metrowej wysokości ściana, od której odbił się bolid Roberta, składała się z betonowych segmentów złączonych ze sobą stalowymi mo- cowaniami. Pod wpływem siły uderzenia beton przy mocowaniu pękł, mur zaś… przesunął się o pięć centymetrów.

* HANS, czyli Head And Neck Support (z angielskiego: head – głowa, neck – szyja, support – podtrzy- manie) to system ochrony głowy i karku, będący obecnie obowiązkowym elementem wyposażenia kie- rowców wyścigowych. Przypominające twardy kołnierz urządzenie, które chroni głowę i szyję kierowcy, przypinane jest do jego kombinezonu i kasku. W systemie HANS kask chroniący głowę łączony jest paskami do podpory na ramionach, dzięki czemu hamuje jej ruch do przodu.

Fragment pochodzi z książki "Kubica i odjazdowy świat wyścigów samochodowych" Yvette Zółtowskiej-Darskiej.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.

Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić