aktualizacja 

Kafir "Hajlajf. Czysta prawda o brudnej służbie" [FRAGMENTY]

32

Tylko w o2.pl fragment książki "Hajlajf. Czysta prawda o brudnej służbie" napisanej przez byłego oficera WSI występującego pod pseudonimem "Kafir" i dziennikarza Łukasza Maziewskiego. – Chciałem pokazać, że w WSI służyli tacy ludzie, jak w całej armii; dobrzy, źli, lepsi i gorsi. Ale na pewno nie głupi – przekonuje Kafir.

Kafir "Hajlajf. Czysta prawda o brudnej służbie" [FRAGMENTY]
(iStock.com)

„Przetrwasz Gołdap, przetrwasz Orzysz…”

– Cholera, co się stało?! Jacek, dopiero głowę do poduchy przyłożyłem, daj żyć! – narzekał podporucznik Radosław Sztylc zwany Radżą. Jeszcze nie wiedział, czy jest przerażony, zdenerwowany, czy po prostu wciąż śni mu się wyjątkowo męczący sen.

Była za dziesięć druga w nocy, a on dociągał na nogach opinacze w ciasnej i śmierdzącej papierosowym dymem dyżurce zgrupowania poligonowego jednostek rozpoznawczych w Orzyszu.

Zobacz także: Zobacz też: "17 Jednostka". Tak działają elitarne izraelskie służby

– Jest dym, panie poruczniku, szpiegów zatrzymaliśmy! Zagranicznych, po angielsku szwargoczą. Podobno to jacyś, co kogoś zabili! – wypalił plutonowy Jacek Zaręba.

I w tym momencie Sztylc uznał z całą pewnością, że to sen. Za nim trzy dni bytowania w polu. Spanie pod pałatką, strzelania, żarcie tylko z żelaznych racji. Miał więc prawo być zmęczony, a jego umysł miał prawo płatać mu figle. Dlatego słowa Zaręby uznał za kontynuację snu. Ale Zaręba nadal stał przed nim, nie chciał zniknąć, a twarz miał poważną jak zapalenie płuc zimą.

Sztylc zwalczył chęć uszczypnięcia się w pośladek. Przerwał wiązanie ciężkich wojskowych butów i uniósł wolno głowę. Ponieważ Zaręba miał dobrze ponad metr dziewięćdziesiąt,
podporucznik musiał dość mocno wygiąć kark. Popatrzył na niego przez chwilę i wycedził powoli:

– Słuchajcie, plutonowy, jeśli to jest jakiś, k..., głupi żart z tych, co mają być śmieszne, a są najwyżej durne, to do Siedlec będziecie zapier... z tego zgrupowania na piechotę. A jak się tam już, k..., doczłapiecie, to od razu dostaniecie trzy służby pod rząd. Tfu, co ja gadam, trzy. Będziecie napier... służbę w każdy wolny weekend! Odkąd powiem na święty nigdy.

– Przecież batalion i tak zawija na piechotę do Siedlec – automatycznie odpowiedział Zaręba, przypominając Sztylcowi, że powrót z buta jest planowany w ramach marszów kwartalnych, które obowiązywały pododdziały rozpoznawcze.

– To, k..., wrócisz dwa razy – odparował niezbyt mądrze Sztylc. – Jak Boga kocham, panie poruczniku, zatrzymaliśmy parę szpiegów! Tuż przy magazynach broni! – Gdzie oni są? – zapytał Sztylc. Wciąż był przekonany, że Zaręba robi sobie jaja, ale postanowił podjąć grę.

W myślach już widział, jak czołga plutonowego w poniedziałek na pasie ćwiczeń. – A pod dyżurką, panie poruczniku! Rozprowadzający kapral Rusinek wraz z trzema wartownikami ma ich na muszce!

W tym momencie do podporucznika zaczęło docierać, że wysoki plutonowy wcale się nie zgrywa i na zgrupowaniu poligonowym faktycznie COŚ się zdarzyło. Sztylc poczuł, że robi mu się zimno, a włosy na ciele stają dęba. Nagle zapragnął być gdzieś w zupełnie, ale to zupełnie innym miejscu, a dwie gwiazdki na pagonach stały się tak ciężkie, jakby nosił całą Drogę Mleczną.

– Kawa! – powiedział oficer.
– Nie kawa, tylko kapral Rusinek – odparł plutonowy, a Sztylc poczuł, że jeszcze moment i zacznie krzyczeć, a potem zastrzeli stojącego przed nim dryblasa. Prokuratorowi powiedziałby, że był to niekontrolowany wystrzał przy czyszczeniu broni. I miałby Zarębę raz na zawsze z głowy…

– Kawę mi zrób, debilu! – wrzasnął. Poprawił dyndającą mu przy pasie kaburę ze służbowym P-83 i wyszedł przed dyżurkę. Było ciemno, ale na wschodzie niebo powoli różowiało. Na początku maja noc była dość rześka, ale już nie zimna. Zamknął drzwi, zostawiając za sobą Zarębę, mamroczącego pod nosem coś, czego nie dosłyszał. Zszedł po dwóch małych schodkach i udał się za róg budynku, gdzie stanął jak wryty, bo jego oczom ukazał się widok, jakiego nie ujrzał nigdy w życiu.

Na placyku przed dyżurką oficera stała dwójka palących papierosy cywilów – kobieta i mężczyzna – a dookoła nich czterech żołnierzy. Jeden z nich celował w cywilów kałasznikowem. Trzej pozostali dzierżyli pistolety maszynowe pm-84 glauberyt, też skierowane wylotami luf w cywilów. Po drugiej stronie drogi, za szlabanem, majaczył kontur samochodu osobowego.

Tu się naprawdę działo coś dziwnego. Oficer poczuł pot na czole i plecach. Pełnienie warty było zadaniem bojowym wykonywanym w czasie pokoju. Jeśli na warcie coś się zesrało, to z miejsca wchodzili prokurator i żandarmeria. Sztylc mimo młodego wieku i niedługiego stażu miał już do czynienia z jednymi i drugimi.

Nie dalej jak rok temu wartownik zastrzelił wartownika w batalionie – czysty przypadek, ale prokurator się uparł i ocenił to inaczej. Postępowanie trwało już rok, a Radek był odpowiedzialny za przygotowanie żołnierzy do warty i prorok postawił mu zarzut niedopełnienia obowiązków. Jakby to była jego wina, że jeden dureń z drugim bawili się kałachami. Teraz sytuacja mogła się powtórzyć, a Radkowi do pierdla się nie spieszyło.

– Rusinek! – krzyknął, stając przed dyżurką. – Tajes, panie poruczniku! – odpowiedział, połykając głoski, jeden z czwórki żołnierzy. Sztylc poznałby go z dala po piskliwym głosie, teraz jeszcze wyższym przez emocje. Kapral był rozprowadzającym na warcie. Reszta to też byli ludzie z jego kompanii i oficer pomyślał, że może jednak ma tej nocy choć odrobinę szczęścia. Orzysz był wtedy zapchany niemalże pod korek: prócz kilku kompanii rozpoznawczych na poligonie ćwiczyła cała pierwsza dywizja, co łącznie dawało niemal siedem tysięcy żołnierzy.

Żołnierze Sztylca z drugiej kompanii rozpoznawczej pierwszego batalionu rozpoznawczego byli z zeszłorocznego poboru. Trudno było ich nazwać elitą, no chyba że za elitę ma się blokersów, małomiasteczkowych osiłków i drobnych cwaniaczków żyjących na granicy prawa.

W kompanii dochodziło do regularnych bijatyk, a to z cywilami na przepustce, a to między żołnierzami. Ze świecą tam szukać kogoś ze średnim wykształceniem. Dziwnym trafem trwająca w całej armii humanizacja, mająca na celu lepsze wychowanie młodych poborowych, jakoś złośliwie omijała żołnierzy Sztylca.

Od muzeum czy teatru woleli blokowe klatki, a nad degustację wina w kawiarniach przedkładali walenie z gwinta w ciemnej bramie. Jedyną sztuką, jaka ich interesowała, była sztuka bicia po ryju. Radek musiał nieźle się nagimnastykować, by ta zgraja, która szacunek miała tylko do ciężkiej pięści, zaczęła szanować dowódcę.

Rusinek zaliczał się do grona cwaniaczków. Był jego kapralem, jak zresztą cały skład dzisiejszej warty. Podoficer pochodził z jednej z okolicznych wioszczyn. Podporucznik nie pamiętał, z której dokładnie, ale Rusinek znał te rejony jak własną kieszeń, co było cenne o tyle, że wiedział, gdzie można kupić bimber, od którego się nie ślepło, czy tanie papierosy. Oczywiście z przemytu, ale żołnierz na manewrach nie wybrzydza.

Wiedział też, gdzie były najlepsze dyskoteki, pełne lokalnych królowych piękności, tylko czekających, by zobaczyć, jak szybko ładuje magazynek zwycięzca tej konkurencji z Żagania czy innego Lublińca. Rusinek wszystkie te klimaty i układy znał, był więc dla Sztylca i jego ludzi cennym źródłem informacji. Podporucznik zdążył się też dowiedzieć, że
Rusinek nie wylewał za kołnierz, a po płynie – jak sam nazywał wódkę – robił się dość wyrywny. Czasem wpędzało go to w kłopoty i teraz Sztylc modlił się, by to nie był właśnie taki przypadek.

Spojrzał na kaprala i przez chwilę miał ochotę obsobaczyć go za przekrzywiony hełm, krzywo zapiętą kurtkę i brudne buty. Ale odrzucił tę myśl.

– Powiedzcie mi, kapralu… co tu się odpier...? – zapytał oficer niezbyt oficjalnie, ale bardzo rzeczowo. – No więc, panie poruczniku, melduję, że jak objąłem służbę, znaczy się standardowo… – kapral wciąż połykał głoski. Sztylc widział, że palec żołnierza leży na kabłąku, ale drga nerwowo. Jeszcze chwila, a młody żołnierz po prostu rozwaliłby stojącą naprzeciwko niego parę.

– Rusinek, do brzegu. Służbę objąłeś o dwudziestej, a jest, k..., druga w nocy – przerwał Sztylc. – No to mówię, panie poruczniku. Starszy szeregowy Budziosz zatrzymał ich, jak szli drogą przy kontenerach. Znaczy się, przy magazynach. Tak z dwie godziny temu. Nie mówią po polsku, tylko po angielsku chyba. Z tego, co zrozumieliśmy, chcą coś spalić albo zapalić – wypluwał słowa Rusinek.

Podporucznik widział jego rozszerzone oczy. Kapral był mocno wystraszony. Choć noc nie była ciepła, na czole błyszczały mu krople potu. A wystraszony facet z odbezpieczoną
bronią kalibru 7,62 mm to przepis na potężne kłopoty. Zaś czterech wystraszonych i uzbrojonych – to już przepis na krwawą masakrę.

"Spokojnie”, pomyślał Sztylc, "tylko spokojnie”. Podszedł bliżej. Wszedł powolnym, leniwym krokiem w krąg otaczających cywilów żołnierzy. Tak, by odgrodzić ich od luf swoich podwładnych.

Zobaczył, że para nosi ciepłe kolorowe kurtki, jakie widział kiedyś w sklepie z odzieżą sportową z Zachodu. Ona miała ciemne włosy, gęste i bujne, lekko kręcone, sięgające ramion. Dość wysoka i… ładna, jak zanotował podporucznik. On – blondyn. Mocno zbudowany, z kwadratową szczęką. Oboje w dżinsach i ciężkich butach. "Co wy tu, do k... nędzy, robicie?!”, pomyślał porucznik.

Dookoła zabłoconych butów cywilów walało się dużo zdeptanych niedopałków. – I co było dalej, Rusinek? Gdzie wy ich w ogóle, k..., znaleźliście?! – No mówię, panie poruczniku, przy kontenerach z magazynami uzbrojenia. Może ze sto metrów od parku wozów bojowych.

– Rusinek, co wy mi tu pier...? Co to, do ch... pana, za durnoty, że to szpiedzy, dywersanci? I w dodatku chcą wysadzić magazyny uzbrojenia? Co tu się, k..., dzieje, kapralu? Znasz artykuł 354 kodeksu karnego? Chcesz dołączyć w pierdlu do Głowackiego, który rok temu zabił kolegę na warcie? Jak nie, to opuść i zabezpiecz broń! Celujecie do cywilów, poj... was?! Wykonać, k...! – podniósł głos podporucznik.

Czuł, że po grzebiecie spływa mu pot, i mocno zaciskał pięści. Z jednej strony ze złości, z drugiej – aby nie pokazać, jak drżą mu ręce. To był niebezpieczny moment. Po rozbieganym wzroku kaprala domyślał się, że ten się waha. W końcu przypomnienie śmierci kolegi z kompanii i nawyki wzięły górę: Rusinek i za nim pozostała trójka opuścili broń.

Szczęknięcie bezpiecznika sprawiło, że oficer odetchnął w duszy z ulgą. Przynajmniej pajac go nie zastrzeli, a razem z nim tej dwójki dziwaków. Przez głowę przebiegła mu śmierć wartownika w batalionie sprzed niespełna roku. Jego ludzie ją doskonale pamiętali, a sprawa odbiła się echem wśród opinii publicznej.

"No właśnie”, zreflektował się Sztylc, „cywile…”. Ukradkiem otarł pot z czoła i stanął nieco bokiem, tak żeby mieć pod kontrolą i Rusinka, i tę osobliwą parę. Odwrócił się do cywila.

– Kim wy, k... jego mać, jesteście? – zwrócił się do mężczyzny, jednym okiem zezując zarazem na ciemnowłosą
dziewczynę.

– We don’t speak Polish. We are American diplomats. From the US Embassy in Warsaw. We’ve come here for sailing. Please, mister officer, it’s a huge misunderstanding! I need to call my embassy! Let me show you my documents. I have them in my pocket – wyszczekał drżącym głosem facet. A Sztylc pojął, w jak wielkie gówno właśnie wpadł.

Jeśli ta dwójka faktycznie była dyplomatami, to sprawa ze śmierdzącej stawała się śmierdząca międzynarodowo.Sztylcowi zakręciło się w głowie. Poczuł, że zjedzona kolacja podjeżdża mu do gardła. Ale co, do ch..., robiła dwójka amerykańskich dyplomatów na skraju poligonu…?

Jeśli zainteresowała cię historia Radosława Sztylca, jego dalsze losy poznasz w książce "Hajlajf. Czysta prawda o brudnej służbie"

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.

Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić