Tu istnieje sieć klubów jak z "Fight club". Też są nielegalne
Hazard, pot i krew
Amatorscy zawodnicy tajskiego boksu walczą na ulicach Bangkoku, a policja udaje, że ich nie widzi. Powinna, bo prawo zakazuje tej formy walk już od lat. Ale jak z każdą nielegalną i dochodową działalnością, łapówki zapewniają swobodę i milczenie mundurowych.
Widzowie nie tylko kibicują swoi ulubieńcom. Obstawianie walk w amatorskim boksie to w Tajlandii popularny sposób na zarabianie, ale i tracenie pieniędzy.
Fight Club Thailand
Organizacja stojąca za tą nielegalną uliczną rozrywką nazwała się "Fight Club Tailand". W przeciwieństwie do anarchistycznej organizacji powstałej w głowie Chucka Palahniuka, i trochę wbrew logice, zależy im na rozgłosie. Z jednej strony to niebezpieczne igranie z policją, z drugiej na matach do walk potrzeba świeżej krwi. I to nie tylko w przenośni.
17 lat poza prawem
W tym samym 1999 roku do kin wszedł "Fight Club" według powieści Palahniuka, a wzorujący się na filmie amatorzy walk zaczęli organizować bijatyki w zaułkach. W konsekwencji uchwalono więc tzw. ustawę bokserską czyniącą te walki nielegalnymi. Po 17 latach nic się nie zmieniło.
Starcia
Zawodnicy umawiają się na walki w sieciach społecznościowych, a do starć przystępują jedynie w ochraniaczach na zęby i z lekkimi rękawicami. Walczą trzy minuty. Nie wolno uderzać w jabłko Adama, tył głowy i kręgosłup. Uderzenia kolanami i łokciami są dozwolone.
Jesteś mężczyzną?
Popularyzatorzy "Fight Club Thailand" przyjęli reklamować te walki w sieci jako "test na męskość". I chyba trochę na inteligencję. Biorący udział ryzykują nie tylko uszkodzeniem ciała, ale i wyrokiem. Za udział w nielegalnych walkach grozi rok za kratami.