Łukasz Maziewski
Łukasz Maziewski| 
aktualizacja 

Gen. Feltynowski: Trzeba mieć w sobie bakcyla pomagania

30

W Grecji trwa dramatyczna walka z trawiącymi kraj pożarami. Biorą w niej udział także polscy strażacy. To oni często są na pierwszej linii walki z katastrofami. Tak naturalnymi, jak i tymi wywołanymi przez człowieka. Opowiedział o tym rektor Szkoły Głównej Służby Pożarniczej, nadbryg. Mariusz Feltynowski.

Gen. Feltynowski: Trzeba mieć w sobie bakcyla pomagania
Człowieczeństwo i chęć pomocy - to podstawa służby strażaków, zdaniem komendanta-rektora Wyższej Szkoły Służby Pożarniczej, nadbryg. Mariusza Feltynowskiego (PAP)

Łukasz Maziewski: O straży pożarnej trochę się zapomina do momentu, gdy coś się nie wydarzy: pożar, powódź, trzęsienie ziemi. Wtedy jesteście na pierwszej linii walki.

Nadbryg. Mariusz Feltynowski: Zgodzę się z drugą częścią. Bo ja zapomniany się nie czuję. Straży pożarnej przybywa zadań. Kilkanaście lat temu większość naszych działań skupiała się wokół pożarów. Kilka lat temu – połowa. A w ubiegłym roku pożary to było już tylko ok. 20 proc. naszych zadań. Zatem zmienia się zakres działania straży.

W tej chwili mamy naszych strażaków w Grecji.

Dwa moduły. Łącznie około 150 osób. Wiem, kto jest tam dowódcą, zastępcą, oficerem łącznikowym. To moi wychowankowie i często następcy. To grupy strażaków z różnych województw. W zasadzie nie ma już w Polsce województwa, z którego nie można byłoby wysłać strażaków do działań międzynarodowych. Jest to albo grupa poszukiwawczo-ratownicza albo moduł do gaszenia pożarów lasów lub pomp wysokiej wydajności do powodzi czy tez rozpoznania skażeń CBRN.

W taki wyjazd jedzie się z duszą na ramieniu?

To nagroda! Zdobycie doświadczenia, którego nie zdobędzie się w kraju. W Polsce np. niemal nie występują trzęsienia ziemi, zwłaszcza na dużą skalę. Ale np. ja już do Turcji nie pojechałem…

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Zobacz także: Międzynarodowy Dzień Strażaka. "Tych obrazów nie da się wymazać z pamięci"

Czy ja słyszę żal w pana głosie?

No… tak. Ja współtworzyłem ten moduł USAR, byłem pierwszym przewodniczącym zespołu komendanta głównego do opracowania zasad organizacji specjalizacji poszukiwawczo-ratowniczej. Odpowiadałem za jego pierwszą certyfikację w 2009 r. i recertyfikację w 2014 r. W 2010 r. dowodziłem akcją naszych strażaków po trzęsieniu ziemi na Haiti. W 2015 – to samo, tylko w Nepalu. Potem 2020 Liban tzn. wybuch w Bejrucie.

A od dwóch lat jest pan rektorem-komendantem Szkoły Głównej Służby Pożarniczej. Ale ciągnie wilka do lasu?

No cóż, jestem, oczywiście, w puli tych, którzy mogą zostać wysłani do akcji poza Polskę, ale jako rektor to prawdopodobieństwo jest oczywiście mniejsze. Mogę szkolić podchorążych, kibicować obecnym na akcji w Grecji, mogę doradzać kolegom, jeśli tego potrzebują, ale w działaniach międzynarodowych moja kariera jest raczej schyłkowa.

A jeśli nie doradztwa, to czego najbardziej potrzebują nasi strażacy pomagający w Grecji?

Szczerze mówiąc, nie potrafię odpowiedzieć. Szczęścia chyba, zmiany pogody, deszczu i ochłodzenia, tak, żeby nie trwało to długo. Ale muszę przyznać, że choć już sporadycznie jestem na łączu z dowódcą grupy, to raczej pytałem go o środki techniczne: wykorzystanie dronów, zestawów walizkowych do transmisji danych… To nieco młodsi ode mnie oficerowie, ale bardzo zaprawieni w boju. Na ćwiczeniach, w realnych akcjach, krajowych i zagranicznych. Poradzą sobie doskonale.

Powiedział pan o wyjeździe zagranicznym jako o nagrodzie. To dość specyficzna nagroda: wyjechać np. do Grecji nie po to, żeby poleżeć na plaży, ale ją gasić.

Nie wiem, jak jest teraz prawnie w wojsku czy policji, ale strażaka poza granice państwa żaden komendant czy nawet minister nie może wysłać bez jego zgody. Każdy wyraża zgodę, że chce być członkiem takiej grupy. Ale strażak to nie zwykły zawód – to służba. Mamy sprzęt, mamy dodatkowe szczepienia. Ale przede wszystkim trzeba mieć gen pomagania, tego bakcyla pomocy. I wie pan co? Nigdy nie ma problemu z liczbą chętnych na wyjazd, raczej jest nadmiar. Po to wprowadzono grafiki dyżurów grup gotowych do wyjazdów za granicę. Ludzie dzwonią z urlopów i mówią, że chętnie by pojechali.

Gen szaleństwa też trzeba mieć, żeby pchać się w środek płonącej wyspy.

Nie nazwałbym tak tego. To wieloletnie szkolenia. Jesteśmy przygotowani, by wiedzieć, jak się zachowywać, mamy odpowiedni sprzęt. Kiedy ktoś ucieka np. z płonącego budynku, to my tam wchodzimy, żeby ratować. Ale nikt nie jest szaleńcem. Nikt z odpowiedzialnych dowódców czy komendantów nie wyśle ratowników w misję samobójczą.

To jakie cechy trzeba mieć, by wykonywać tę służbę?

Moim zdaniem trzeba po prostu lubić ludzi. I być dobrym człowiekiem. Po zwierzę w płonącym budynku też wchodzimy, ale oczywiście szacuje się, czy ryzyko jest większe niż szansa uratowania go. Niech pan zapyta pierwszego z brzegu wolontariusza, czemu robi to co robi. Różnica jest taka, że nam za to płacą. Ale nie gloryfikujmy aż tak profesjonalistów. Może narażę się kolegom, ale to jest nasz zawód. A jeśli zdarzy się, że rotę ślubowania ktoś wypełni do końca, za cenę życia… Nikomu tego nikt nie życzy, lecz tak przecież w końcu ślubowaliśmy. Na największy podziw zasługują druhowie z OSP, wolontariusze ratownicy medyczni, którzy działają na rzecz społeczności lokalnych. Zatem chyba najważniejsze jest człowieczeństwo i odpowiednie szkolenie.

A kiedy patrzy pan na migawki z Grecji, co bardziej pan odczuwa: dumę z kolegów czy żal, że pana tam nie ma z nimi?

Dumę, oczywiście, że dumę. Gdyby taka sytuacja zdarzyła się u nas, to zadziałałoby podobnie. Zawsze powtarzam, że lepiej jest 10 razy pojechać i pomóc niż raz przyjąć pomoc zagraniczną.

Mówiliśmy o żołnierzach i policjantach jeżdżących na misje zagraniczne. Biorą udział w boju, stykają się z różnymi zdarzeniami. Dotyka ich PTSD, o czym na szczęście mówi się częściej niż kiedyś. Jak jest z tym u strażaków?

Jest kolosalna różnica między wyjazdami do wypadków i innych zdarzeń, kiedy jednak można wrócić po służbie do domu, a między wyjazdem na kilka-kilkanaście dni do obcego jednak kraju. Ludzie się napatrzą. Inaczej jest przy wypadkach czy pożarach zarośli, a inaczej przy trzęsieniu ziemi z ofiarami liczonymi w setkach czy tysiącach, gdzie kluczowe na uratowanie żywych są właściwie tylko pierwsze cztery doby. Potem mówi się już o cudzie. Ale tak, mamy po akcjach debriefingi, mamy rozmowy z psychologami. Nawet nasza gotowość do wyjazdów zagranicznych też jest okresowa i ściśle kontrolowana. Ja np. - zwłaszcza nosząc lampasy - nie chciałbym jechać do trzęsienia ziemi w rejon konfliktu zbrojnego, bo to byłoby zbyt duże ryzyko i dla mnie i dla kolegów.

Po kilkunastu latach służby ma pan w głowie obrazy, których nie może pan wyrzucić z głowy mimo nie wiem ilu sesji z psychologiem?

(chwila milczenia) Kilka jest. Z pożaru mieszkania i stolarni w okolicach Warszawy. Z akcji zagranicznych, to przede wszystkich związanych z trzęsieniami ziemi… Tak, mam takich kilka. Przy zagrożeniach masowych, takich jak trzęsienia ziemi jest najgorzej.

Mówił pan: "Cztery doby, a potem cud". Wierzy pan w cuda?

Oczywiście! W coś wierzyć trzeba. Często zdarza się, że lekarze mówią, że medycyna nie da tu rady, a potem nagle człowiek zdrowieje. No więc tak, wierzę.

Widział pan takie cuda?

W ratownictwie? Musiałbym się głęboko zastanowić… Ja nazwałbym to inaczej. Trzeba mieć trochę szczęścia. W ratownictwie, w lotnictwie, wszędzie. Ale tu jest podobnie jak w wojsku: im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w akcji. Nie ma drogi na skróty - tak samo jak w edukacji.

Jeździł pan do akcji, z których koledzy nie wracali?

Miałem to szczęście, że nie. Najgorsze, co może zdarzyć się dowódcy – powiem brutalnie – to sytuacja, w której po powrocie z akcji nie rozliczy się z takiej liczby osób, które do niej wyjechały z remizy lub z kraju. Nie chciałbym być dowódcą akcji, z której ktoś nie wrócił. Trzeba mieć wiec ratownicze szczęście, ale losu na loterii nie wygrałem. Zanim zostałem przełożonym, dowódcą, to najeździłem się na miesiące różnych poligonów.

Nasi strażacy są dobrze wyszkoleni i wyposażeni?

W kwestiach proceduralnych wciąż możemy się czegoś nauczyć od Brytyjczyków. W temacie pożarów lasów – np. od Francuzów. A sprawach poszukiwawczo-ratunkowych wzorce czerpaliśmy w latach 90. – od Niemców czy Szwedów w zakresie psów ratowniczych. A dziś możemy uczyć innych. Ukraińców, Ormian, Mołdawian... Ale swoje powody do dumy też mamy. Nasz Krajowy System Ratowniczo-Gaśniczy jest, nie boję się tego powiedzieć, pewnym ewenementem w Europie. Znamy swoją wartość, nie mamy kompleksów od dawna, lecz nigdy nie powiem, że jesteśmy najlepsi na świecie, bo wciąż trzeba się samodoskonalić. Niech inni tak o nas mówią, ja sądzę że trzeba znać swoją wartość lecz mieć też pokorę. Uczymy się i rozwijamy się np. w kwestii nowych technologii, choćby przekazywania danych i obrazu z dronów. Dziś wiele samochodów dowodzenia i przekazywania danych PSP jest wyposażonych w drony i zestawy do przekazów obrazu.

Gdzie upatruje pan dziś największych zagrożeń i wyzwań dla bezpieczeństwa ludności?

Wie pan, kiedyś, 20 lat temu, najintensywniej ćwiczonym elementem było ratowanie ludzi z pożarów, wypadków, powodzi i zabezpieczanie tego rodzaju działań. Od kilku lat, powiem nieładnie, "na topie" w trendzie wzrastającym statystyki zdarzeń jest temat susz i pożarów lasów. I niestety, ale zagrożeń CBRN – chemiczno-biologicznych czy radioaktywnych lub broni masowego rażenia. To, co kiedyś widzieliśmy w dalekich krajach – pożary, susze – dziś puka i do naszych drzwi.

A którą akcję, w której brał pan udział, wspomina pan dziś jako najgorszą, najtrudniejszą?

Nie jestem przesądny, ale… Odpowiem tak: kiedy źle się zacznie, to zazwyczaj później wszystko idzie nie tak. A kiedy w styczniu 2010 r. lecieliśmy na Haiti na pierwsza akcję po certyfikacji ONZ naszej USAR Poland, to powiem tylko, że mieliśmy kłopoty z tym, żeby tam wylądować, bo lądowanie było wpierw na Islandii, a potem na Dominikanie. Lecieliśmy tym samym samolotem rządowym i pilotem, który później leciał do Smoleńska. Tam po trzęsieniu na Haiti nie zagrało nic. I dużo było w tym winy braku dobrej koordynacji przez ONZ na początku i trudno było to potem po kilku dniach wyprostować. Dlatego ważne jest, by być jak najszybciej na miejscu zdarzenia z wyszkolonymi ludźmi i odpowiednim sprzętem.

Nadbrygadier Mariusz Feltynowski (47 l.) – strażak, ratownik, specjalista w zakresie strategicznych działań ratowniczych, w tym zwłaszcza problematyki działań i funkcjonowania specjalistycznych grup poszukiwawczo-ratowniczych. Uczestnik akcji pomocowych m.in. po powodzi w Niemczech (2002), tsunami na Sri Lance (2004), trzęsieniu ziemi w Pakistanie (2005), na Haiti (2010), w Nepalu (2015) i po wybuchu w porcie w Bejrucie (2020). Dowódca grupy operacyjnej Komendanta Głównego PSP podczas pożaru Biebrzy w 2020 r. Od 2021 r. rektorem-komendantem Szkoły Głównej Służby Pożarniczej.

Łukasz Maziewski, dziennikarz o2

Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić