Łukasz Maziewski
Łukasz Maziewski| 

Święta na środku morza. Wywiad z kapitanem żeglugi wielkiej. "Filipińscy kucharze robią bigos i pierogi"

43

Boże Narodzenie to czas, który spędzamy z rodziną. Zajęci zakupami, gotowaniem i porządkami zapominamy, że nie wszyscy usiądą z bliskimi do świątecznego stołu. Wśród takich osób są policjanci, żołnierze, strażacy czy marynarze. O tym, jak wyglądają święta na środku morza, z czym dobrze sobie radzą kucharze z Filipin i jak do przywdziania munduru marynarskiego skłonił go… James Bond rozmawiamy z kapitanem żeglugi wielkiej, Januszem Stolorzem.

Święta na środku morza. Wywiad z kapitanem żeglugi wielkiej. "Filipińscy kucharze robią bigos i pierogi"
Kpt. Janusz Stolorz w sterowni statku (fot. archiwum prywatne autora)

Jest pan teraz w Polsce czy gdzieś daleko?

Kpt ż. w. Janusz Stolorz: W tej chwili (rozmowa odbyła się we wtorek – red.) jestem we Francji, w Dunkierce. Ładujemy stal do Włoch.

To święta chyba poza domem w tym roku.

W tym roku w morzu. Pracuję w trybie czteromiesięcznym.

Co to znaczy?

Cztery miesiące na statku i cztery w domu, więc raz wypadają mi letnie wakacje w domu, a raz święta. Tym razem święta spędzę na wodzie. Wigilię pewnie na kanale La Manche. Albo na Zatoce Biskajskiej.

Liczy pan jeszcze te lata, w których święta wypadły poza domem czy po prostu zbywa to machnięciem ręki?

Właściwie, to nigdy nie liczyłem. Chociaż można tego się jakoś doszukać, po okresach zamustrowania. Ale nie prowadzę statystyk.

Pytam, bo święta to ten czas, który zazwyczaj spędza się z bliskimi. Ale są tacy, jak pan, którym wypadną na środku oceanu.

Święta na statku to jednak dość niewdzięczny okres. Na ogół po prostu czekam aż minie i można przestać myśleć, że ja tu, a tam w domu oni i jesteśmy daleko od siebie.

A jednak nutkę żalu w głosie słyszę.

Pewnie, że tak. Jak pan wspomniał — to czas bardzo rodzinny i to taki moment, kiedy ta rozłąka boli dość mocno. Z drugiej strony cieszy mnie, jeśli mamy dobrą pogodę, można jakoś przyzwoicie spędzić ten czas.

Żona nie przeżywa, że zabrakło czegoś do uszek, a pan nie może po nie iść do sklepu, bo akurat jest – dajmy na to – w Kalkucie?

Raczej nie, choć wcześniej bardzo przeżywała moją nieobecność. Święta urządzamy w sporym gronie, więc ten wieczór fajnie leci. No i ważne, że dzięki dzisiejszej technologii jest codzienny kontakt.

Niech pan opowie, jak wyglądają święta na środku oceanu!

Na statku zawsze zależy od ludzi, jeżeli płynie się z dobrą załogą, to może być naprawdę miło. Staram się jakoś uprzyjemnić ten czas, większość załogi to Filipińczycy, oni troszkę inaczej obchodzą. Ale kolacja wigilijna jest. A w pierwszy dzień świąt na ogół robimy party z pieczonym prosiakiem. Na tyle, na ile to możliwe chcę, żeby w święta ludzie się troszkę oderwali od codzienności, monotonii. Tak organizujemy np. jakieś drobne prezenty. Zawsze jakaś taka namiastka, ale na luzie.

Tym pieczonym prosiakiem mnie pan kupił! Macie coś takiego w zamrażarce czy kupujecie po przybiciu do portu?

Mamy, mamy. A w miarę możliwości, będąc w porcie, coś ekstra się dokupi. Wczoraj właśnie trochę zakupów zrobiliśmy. Jakaś lepsza ryba, krewetki, wędlina, słodycze… Tyle możemy, a reszta już należy do kucharza. I muszę przyznać, że kucharze – Filipińczycy – całkiem dobrze sobie radzą z typowo polskimi potrawami, jak pierogi, bigos.

Filipińczycy? Bigos? Pierogi?

A tak, jak najbardziej. Nawet nieźle sobie z tym radzą. Jedni lepiej, drudzy gorzej, ale radzą. To efekt pływania z Polakami.

To i z bluzgami pewnie dobrze sobie radzą.

A to już różnie. Ale "k…a" na ogół wychodzi im znakomicie (śmiech).

Pamięta pan pierwsze święta na wodzie?

Oczywiście. To był mój pierwszy statek. 1989 rok, jeszcze w Polskiej Żegludze Morskiej (PŻM).

Mam kumpla, marynarza, po Akademii Morskiej w Gdyni. Pływa na masowcach. Akurat na te święta będzie w domu.

W gruncie rzeczy dość podobnie jak ja — też masowce. Ja kończyłem jeszcze Wyższą Szkołę Morską.

Piloci mówią o "nalocie". Nie wiem, czy marynarze używają słowa "napływ", ale brzmi koszmarnie, więc zapytam po prostu, ile lat pan żyje na wodzie?

Troszkę zleciało. Łącznie 32 lata.

Faktycznie, "troszkę". Dobry kawał życia.

No nie da się ukryć. Ale nie mam poczucia, jak niektórzy koledzy, że przeciekło między palcami. Praca to jedno, ale mam swoje "odskocznie", uwielbiam książki, słucham sporo muzyki. Na statku głównie e-booków zresztą. E-booki i mp3 to wynalazki, za które jestem bardzo wdzięczny ich twórcom (śmiech).

Wielu tak "przeciekło"?

Tak, znam trochę ludzi, którzy w domu nie za bardzo się odnajdują. Bywają zgorzkniali, bo życie przechodzi nie tak, jakby sobie wyobrażali.

To chyba dość częsty syndrom u ludzi z nieoczywistymi zawodami: wojskowych, ludzi ze służb specjalnych. Po "wyjściu za bramę" nie wszyscy się odnajdują.

Może tak być. To nieco inny tryb życia. Jakaś dyscyplina, inne środowisko i wielu nie potrafi się chyba przestawić na tryb "domowy". Słyszałem o marynarzach, którzy po przejściu na emeryturę tracili sens swojej egzystencji. Rok, dwa i cmentarz.

Specyficzna praca. Od czasu Mamerta Stankiewicza dużo się pozmieniało, ale romantyzm pozostał.

Coś w tym jest. Ja jestem domatorem, uwielbiam siedzieć w domu, ale nie widzę siebie w żadnej innej pracy. Ale ma pan rację, pozmieniało się. Nawet od tych czasów, gdy zaczynałem. Ale wciąż daje mi sporo radochy.

Co daje radość po 32 latach pływania?

Spokojny, bezawaryjny kontrakt, zadowoleni ludzie w załodze.

Nie ma rutyny?

Pewnie, że jest. Ale wie pan co? Taka rutyna jest dla mnie znakiem, że jest dobrze, że nic niepokojącego się nie dzieje. Znaczy — jest ok.

A po trzech dekadach z górką życia jedną nogą na wodzie, a drugą na lądzie - morze jest jeszcze w stanie pana zaskoczyć?

Oczywiście! To jest żywioł i jak ktoś o tym zapomni, to może mieć problem. Tym bardziej, że pogoda staje się coraz mniej przewidywalna na świecie, coraz więcej ekstremalnych zjawisk.

Czyli to nie jest jak w małżeństwie z 30-letnim stażem, w którym wie się, kto wychodzi ze śmieciami we wtorki i czwartki, a kto w poniedziałki i środy?

O nie, zdecydowanie nie! Trzeba być czujnym, bo można w najmniej spodziewanym momencie dostać z liścia. Technika nam pozwala sporo rzeczy przewidzieć, przygotować się, ale powtórzę: morze to jest żywioł. W dalszym ciągu nieopanowany.

Pan takiego liścia dostał?

Chyba miałem trochę szczęścia, bo tak drastycznie – nie. Ale bywały niesympatyczne sytuacje. Staram się jednak tak sobie wszystko zorganizować, żeby nie dostać po głowie.

"Niesympatyczne", ładne określenie. Co było zatem "niesympatycznego"?

Ostatnio np., płynąc z Europy do Kanady, pękło nam mocowanie na kilku koliach, tzn. rolkach stali w ładowni. Szczęśliwie były w takim miejscu, że nie miały prawa się ruszyć i narobić bałaganu. Bywały sztormy, gdzie w następstwie działania morza dochodziło do jakichś, na szczęście niezbyt poważnych, uszkodzeń. Ale to w sumie drobiazgi. Nigdy do tej pory nie miałem lęku, że może nam stać się coś naprawdę złego. I to najważniejsze. Oby tak pozostało.

Nie wierzę, że nie przeżył pan sztormu, podczas którego nie było strachu.

Chyba nie. Jakoś nigdy nie miałem stracha, że coś może się wydarzyć. Bardziej bywało się zmęczonym, trzeba nieustannie balansować, wyspać się nie można. Nawet jako kadet nie miałem poczucia lęku. Wiedziałem, jak to wszystko mniej więcej wygląda, bo trzeba panu wiedzieć, że mój tata był marynarzem, całe życie spędził w Polskiej Żegludze Morskiej, więc jakieś ogólne pojęcie o tym wszystkim miałem. Nawet raz, w któreś wakacje popłynąłem z nim w rejs.

Czyli zostało w genach?

Trochę tak, chociaż był sprzeciw, kiedy już na poważnie się przymierzałem do WSM. Tata próbował mnie namówić, że może jednak nie. Ale widziałem, że potem już był dumny.

Taki rejs to dla dziecka musiała być niezła frajda. Pamięta pan szczegóły?

No pewnie. 1977 rok, rejs z Gdańska do Dublina, a potem do Tampy na Florydzie. I z powrotem do Szczecina.

Inny świat. U nas końcówka Gierka, widoczne objawy kryzysu a tam – Zachód.

Zupełnie inny. Sklepy wszędzie. Kolorowo. Do dziś pamiętam – a miałem 12 lat – lodziarnię w Dublinie. Ogromną, z wielkim wyborem smaków. To się pamięta. Poszliśmy do kina na któregoś Bonda. Rozumiałem piąte przez dziesiąte, bo mój angielski był wtedy raczej skąpy, ale sentyment do Jamesa Bonda pozostał. Mam wszystkie części na płytach.

1977… momencik, sprawdzę… Aha, mam! "Szpieg, który mnie kochał"! Ta część, w które znikały okręty podwodne, bo "połykał je" supertankowiec z rozkładanym dziobem.

Dokładanie tak!

Wychodzi, że pana morze też "połknęło" za sprawą szpiega Jej Królewskiej Mości.

No, chyba coś w tym jest (śmiech). A poważnie: frajda była olbrzymia. Oczywiście z marynarzami malowałem pokład, byłem na wachtach itd. I to chyba był ten moment, kiedy postanowiłem, że też chcę być marynarzem. O, i pierwsze dżinsy wtedy dostałem! Levisy, prawdziwe, oryginalne! Zaraz wziąłem pumeks sprawdzić, czy się wycierają.

I wycierały się?

A jak!

A dziecko marynarza ma fory na statku? Czy jednak surowa ręka dla wszystkich?

Rodzice mnie raczej nie rozpieszczali, ale na statku miałem fajnie. Chyba tam nawet pierwsze piwo piłem. Tata był chief officerem (starszy oficer – red.). Ale na statku były też wtedy dwie córki kapitana.

To było kogo rwać po wachcie.

Młodsza była chyba o rok młodsza ode mnie. Starsza poza moim zasięgiem, tu raczej niektórzy załoganci się starali.

Słucham pan, widzę uśmiech na twarzy, a dziś, kiedy po prostu wsiada się w samolot i po trzech godzinach jest we Włoszech, trudno sobie wyobrazić tamten entuzjazm. PŻM i PLO – kiedyś praca marzeń…

Tak, poza tym jest inny stosunek do pieniądza, no i inna wartość tzw. waluty.

Ale tej lodziarni w Dublinie, pierwszych Levisów i Bonda w kinie by pan nie sprzedał nawet za worek "waluty".

Tak, to zostaje na zawsze. Fajnie, jak się dzisiaj to wspomina. Wtedy żałowałem, że kumplom będę mógł opowiedzieć, dopiero jak wrócę, ale było co opowiadać.

Zazdrościli?

No pewnie! Chociaż, jak to z dzieciakami. Chwila podziwu, a potem poszliśmy grać w piłkę.

Jak się ma 12 lat i się wraca opalonym słońcem Florydy na podwórko do Gdyni czy Gdańska w środku PRL to się wygrywa życie.

Ale z drugiej strony, w takim wieku człowiek nie do końca zdawał sobie sprawę, jak jest. Chociaż… wtedy na własne oczy zobaczyłem różnicę między gnijącym Zachodem a kwitnącym socjalizmem. Pamiętam np., że mama chciała mi kupić jakieś sandały. Bo lato, upał. A tu nic. W Dublinie w jednym ze sklepów — cała ściana to półki z sandałami. I wie pan, co było najśmieszniejsze? Napisy "Made in Poland" na nich!

Słusznie Kazik śpiewał, że "Dublin to z balladami kram/ Niejedną tam się złowi". A pan tam złowił balladę o życiu na morzu.

Tak, sądzę, że wtedy już tak myślałem. Liceum Morskie mi jeszcze jakoś rodzice wyperswadowali. Ale Wyższej Szkoły Morskiej już nie, ha! I tak to poszło.

I co dalej?

WSM skończyłem w 1989 r. i poszedłem do pracy, do już wspomnianej Polskiej Żeglugi Morskiej. No i zaraz pierwszy statek. Nazywał się, pamiętam jak dziś, "Władysław Gomułka".

Chichot historii. PRL właśnie dożywał ostatnich dni, a pan trafił na Gomułkę.

Aha. Jako asystent pokładowy. A na następny – już jako III oficer. W firmie doszedłem do chiefa, zrobiłem dyplom kapitana, ale w związku z problemami PŻM nie bardzo miałem szanse na awans. Wtedy w końcu poszedłem do obecnej firmy, Intership Navigation, gdzie w przyszłym roku minie mi 20 lat.

A kiedy dostał pan czapkę kapitańską?

W 2005, już tutaj. Mój pierwszy statek nazywał się Federal Danube. Podobny do obecnego. Masowiec, jeziorowiec — czyli przystosowany na Wielkie Jeziora.

Bynajmniej nie mazurskie, jak sądzę?

Raczej nie (śmiech). Do przekopu Mierzei też się nie zmieści.

Ile osób ma pan dziś w załodze?

Tutaj teraz 20. Tak najczęściej bywa, czasem są odchyłki, plus minus jedna – dwie osoby.

A ładunek?

Te statki mają mniej więcej 35 tys. ton nośności. Czyli ładunek z zapasami — paliwo, woda itp. To jest średnia wielkość. Są "pancerniki", które ładują ponad 300 tys. ton i te oczywiście mają od razu spory limit, jeśli chodzi o porty, nie wszędzie się zmieszczą. Masowcami przewozi się, jak sama nazwa wskazuje, towary masowe. Zboża, węgiel, rudy żelaza, koncentraty. Ale także stal.

35 tys. ton... No, driftować czymś takim się nie da.

Nie, nie ma hamulca ręcznego (śmiech).

Jest ładunek, którego przewozu by pan odmówił?

Raczej nie. Chyba że nie spełniałby norm bezpieczeństwa. Tak bywa np. z koncentratami, które mogą się upłynniać.

Czyli kapitan nie może powiedzieć "takiego wała jak Polska cała, nie płynę z tym!"?

Tak jak powyżej. Jeżeli okaże się, że ładunek wykazuje cechy, że może się wytrącić woda, która spowoduje utratę stateczności — mamy obowiązek odmówić załadunku. Generalnie nie mam powodu odmówić.

Gdzie pana powiało w pierwszy rejs kapitański?

Wsiadałem w Korei, potem były Chiny i chyba koks na Wielkie Jeziora. Wtedy jeszcze rejs trwał na ogół pół roku. Potem się to ustaliło na cztery na cztery (cztery miesiące na wodzie, cztery na lądzie) i tak pływam do tej pory.

Pływał pan na większych statkach?

W PŻM. Na tzw. panamaksach — czyli o maksymalnych rozmiarach na Kanał Panamski. Na ten stary, dodajmy, bo nowe śluzy są o wiele większe. To już były konkretne statki, ponad 70 tys. ton nośności. 220 metrów długości, 32 szerokości.

Niemal ćwierć kilometra. Można w sumie jeździć rowerem

Jak najbardziej. A największe, czy wielkie tankowce, a teraz także nowe wielkie kontenerowce mają grubo ponad 300 m.

Wiem, że trudno mówić o uczuciach w przypadku maszyny służącej do pracy, ale co się czuje, wchodząc na mostek, kiedy Pierwszy Oficer wykrzykuje "kapitan na pokładzie"? Jest wzruszenie?

Aż tak nie ma, jednak to nie wojsko. A uczucie… Na pewno odpowiedzialność, satysfakcja, którą daje panowanie nad statkiem. Podoba mi się to. Cieszę się, gdy jest fajna załoga, gdy wiem, że można z tymi ludźmi dużo zrobić i można na nich liczyć. Lubię moją pracę. Myślę, że gdybym miał znowu wybierać — z dzisiejszym doświadczeniem — wybrałbym to samo.

Mimo wszystko? Świąt na wodzie, oddalenia od rodziny? Monotonii?

I mimo wszystko i dlatego. Trochę to przewrotne, ale tak. To jedno, co jest ciężkie — wyjazd z domu. Pierwsze kilka dni, zanim na dobre wejdę w rytm statkowy, w codzienne obowiązki, jest zawsze najgorsze, bo jeszcze mentalnie jest się w domu.

Ale powrót to wynagradza.

O, tak, zdecydowanie.

Jak wygląda dziś dzień kapitana statku transoceanicznego?

Wstaję na ogół o 6:30, ogarniam się i sprawdzam pocztę. Śniadanie, potem jeżeli trzeba coś szybko odpowiedzieć, to szykuję maile od nas. Potem mostek — jaka pogoda, gdzie jesteśmy. Zaglądam na pokład, potem administracyjne rzeczy — czyli coś trzeba w naszych programach pouzupełniać, jakieś bieżące dane. I tak to zlatuje do południa. Potem obiad i wysyłka tzw. raportów południowych: pozycja, prędkość, dane pogodowe. Notyfikacje do następnego portu. Na ogół — o ile nic pilnego nie wyskoczy — jest już luźniej. Mogę poczytać, wypić kawę, czasem coś przedyskutować z chiefami. O 17. kolacja i właściwie potem już czas dla siebie. Ja na ogół siedzę w książce, czasem jakiś film. Wieczorem posiedzę z III oficerem na mostku, głównie, żeby mu trochę dotrzymać towarzystwa. I do snu. I tak kolejny dzień.

Trochę "dzień świstaka".

Trochę tak, ale staram się też, żeby nie "zardzewieć" pójść na salkę poćwiczyć. Mamy tutaj rowerki stacjonarne, bieżnię, atlas dla mięśniaków. I tak dzień za dniem leci. Ale przyznam, że taka rutyna bardzo mi odpowiada.

Kim jest kapitan na takim statku? Sędzią? Rozjemcą? Dowódcą? A może ojcem?

Wszystkiego po trochu. Trzeba też trochę psychologii, żeby wiedzieć, jak podjeść do ludzi.

Zdarzały się panu np. sytuacje konfliktu w załodze? Kiedy grupa facetów jest ze sobą zamknięta przez 4 miesiące razem, to różnie bywa. Pewnie można sobie skoczyć do oczu.

Chyba nie, przynajmniej nic poważnego. Nic, czego nie można by w porę zażegnać. Ale wiem, że bywają takie problemy. Narodowość też ma znaczenie. Inaczej rozmawia się z Europejczykami, inaczej z Filipińczykami. Kwestia innej kultury. My jesteśmy bardziej bezpośredni. Do Azjatów trzeba bardziej okrężnie.

Trzeba to opanować.

Zgadza się. Czasem wystarczy perswazja. Ale czasem trzeba podejść ostrzej — biuro, nawet wyokrętowanie. Czyli zdjęcie człowieka z pokładu. Raz mi się to zdarzyło. Gość był dość trudny, wielu ludzi narzekało na niego. To był oficer pokładowy. W końcu coś dość mocno zaniedbał. Kiedy zwróciłem mu uwagę, zaczął pyskować i to przelało czarę. Zadzwoniłem do biura, uruchomili całą procedurę i z następnego portu został wysłany do domu.

Ale zabawne też pewnie bywa. Tak, że kiedy wraca pan do domu to opowiada kolegom: "A, słuchaj Waldziu, mieliśmy taką akcję w Maracaibo..."

No pewnie! Zdarzają się różne egzemplarze. Miałem kiedyś człowieka, który chyba był hipochondrykiem. Miał w dodatku syna — ordynatora. I za którymś razem pytał mnie, czy jakiś lek pomoże mu na dolegliwość, na którą się aktualnie uskarżał. Zdziwiłem się mocno, bo to był mocny lek, a okazało się, że on miał u siebie w kabinie pół apteki chyba, dzięki synowi właśnie. Wysłaliśmy go do lekarza w porcie, był zdrowy jak ryba. Miałem na pokładzie elektryka, który miał lęk wysokości. Przepaliła się lampa na maszcie, miał wymienić. Bronił się, że jemu nie wolno pracować na wysokości. Wobec tego ktoś tam wszedł, uciął tę nieszczęsną lampą, zniósł na dół i dał elektrykowi mówiąc, że jemu nie wolno pracować z urządzeniami elektrycznymi. Mina gościa – bezcenna. Musiał wejść na górę i całą lampę na nowo zainstalować. Był i taki, który wkładał na głowę piramidkę, żeby nawiązać łączność z kosmitami!

Słucham?

Człowiek, który wkładał na głowę piramidkę, żeby nawiązać łączność z kosmitami. Jakąś taką z aluminium czy czegoś takiego. Ale poza tym — super gość! Zabawny a jeszcze pięknie śpiewał.

Czyli bywa nerwowo, bywa zabawnie. A groźnie? Całkiem niedawno porwano polskiego marynarza. Piractwo - choć drewnianych nóg i papug na ramieniu nie ma - żyje i ma się dobrze.

Niestety. To straszna plaga i końca nie widać. O ile np. Somalia troszkę się uspokoiła — dzięki obecności firm ochroniarskich — to w Zatoce Gwinejskiej jest paskudnie cały czas. Kiedyś przepływałem w okolicach Rogu Afryki. Raz sam, potem przez Ocean Indyjski na Zatokę Perską z ochroniarzami — to już spory komfort. Ostatnio znowu więcej napadów jest w okolicach Singapuru. A tam przez jakiś czas był spokój…

Bieda? Pandemia? Sposób na życie i zarobek?

U wybrzeży Afryki są biedne kraje i takie sobie znaleźli rozwiązanie. Napadać na statki, rabować co się da. W Somalii porywano statki dla okupu, co skutkowało w efekcie, że statki z załogami nawet i kilka miesięcy czekały na rozwiązanie sytuacji. Nigeria jest paskudna, bo tam są bardzo gwałtowni, nieraz marynarze byli zabijani.

A komuś z pańskich znajomych się zdarzyła podobna historia?

Nie. Raz próbowano porwać statek z naszej firmy, ale tam nikogo nie znałem. Nie udało się, załoga zamknęła się w tzw. cytadeli, udało im się wezwać pomoc, ta dość szybko przybyła i było po strachu.

W okolicy Nigerii uprowadzono parę lat temu polski statek "Szafir". Opisywałem to w książce "W Cieniu", wywiadzie z byłym szefem Agencji Wywiadu, płk Grzegorzem Małeckim.

Pamiętam tamtą historię. Wtedy wszyscy wrócili.

Bo państwa płacą za porwanych?

Cóż… tak, płacą. Na ogół w porozumieniu z armatorami.

W sumie chyba każdy kraj zapłaci za swojego obywatela z kałachem przy głowie.

To niestety sytuacja bez wyjścia. Co gorsza, wciąż nikt nie znalazł sensownego rozwiązania. I pewnie jeszcze długo nie znajdzie.

Janusz Stolorz – (ur. 1965) marynarz, kapitan żeglugi wielkiej. Absolwent Wyższej Szkoły Morskiej. Dowódca statku "Federal Mosel".

Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić