"Mama nieprawdziwa", czyli 34 lata w wiosce dziecięcej

29

"A wie pan, jak mniejsze dzieci tłumaczyły kolegom, kim dla nich jestem? Mamą nieprawdziwą". W o2.pl prezentujemy wam reportaż Łukasza Pilipa o kobiecie, która przez 34 lata pracowała w wioskach dziecięcych. To jednocześnie początek naszego cyklu #wczytajsię, w którym prezentować będziemy dłuższe i bardziej angażujące treści.

"Mama nieprawdziwa", czyli 34 lata w wiosce dziecięcej
(iStock.com)

Reportaż ukazał się w styczniowym numerze Pisma.

Akurat rozścieliłam koc przed pensjonatem, położyłam się i podziwiałam Tatry. Żeby być bliżej świata, wzięłam radio. Szlaki odpuściłam. Wystarczy, że tego dnia w góry poszła moja koleżanka z córką. Tak sobie więc odpoczywałam i skakałam po częstotliwościach. Zatrzymałam się na wywiadzie z dyrektorem SOS Wioski Dziecięcej w Biłgoraju. Nie wiedziałam, co to.

Ale dyrektor opowiadał ciekawie. Właśnie czekał na pierwszych mieszkańców – samotne kobiety i osierocone dzieci. Mieli za chwilę przyjechać. Stworzyć rodziny. Choć w zasadzie już stworzyli, wcześniej, na kolonii integracyjnej w Szklarskiej Porębie. Tam się dobierali. Jeśli malucha ciągnęło do którejś kobiety, zostawał jej wychowankiem.

Tak, część kandydatek odpadła, przestraszyła się.

To jedno zdanie

Potem usłyszałam zdania, które wywróciły mi życie do góry nogami:

– Mamy piętnaście domów – ciągnął dyrektor – a stworzyliśmy tylko dziewięć rodzin. Potrzebujemy matek. Sześciu. Ale bezdzietnych, samotnych. Czekamy!

Proszę pana, jak ja to usłyszałam… Tyle szukałam własnego miejsca na świecie, a ono odezwało się do mnie. Nawet spełniałam wymagania. Dwadzieścia siedem lat. Ani dziecka, ani partnera.

Dziennikarz podał kontakt. Towarzystwo Przyjaciół Dzieci w Zamościu, zanotowałam. Koleżanka? Nie powiedziałam jej. Wróciłam do Gdańska, do domu. Natychmiast napisałam list. Że ja, Danuta Ulidowicz, zgłaszam się na mamę zastępczą.
Był sierpień 1983 roku. Odpowiedź dostałam po miesiącu.

Całe moje życie, zanim wysłałam tamten list, było ucieczką.

Wychowywałam się w Jaworzynie Śląskiej. Denerwowało mnie miasto i dom. Ten domowy porządek. I rodzice decydujący za mnie. Tata wymarzył, bym została pielęgniarką. Spróbowałam. W szkole pielęgniarskiej wytrzymałam rok. Udawałam, że chodziłam na zajęcia, a tak naprawdę zwiedzałam osiedla. Po czasie wyszło na jaw.

Tata wparował do mojego pokoju i bez złości rzucił:
– Zabrać twoje papiery ze szkoły?
– Tak.

Co dalej? Na pewno nie matura. Jeszcze trafiłabym do biura, została księgową jak tata. Zdziwi się pan, ale wybrałam zawodówkę, profil stolarski. Zbijałam stoły, szafy, łóżka. Pociągał mnie zapach drewna i fizyczna praca. Zdałam egzamin, zatrudniłam się w fabryce mebli w Świdnicy. Wreszcie pożegnałam Jaworzynę!

Na krótko. Praca na akord i małe zarobki – to nie dla mnie. Zwolniłam się. Tata podłamany. Nie krytykował. Zamiast tego rzucał znakami zapytania: – Co chcesz w życiu robić? Masz plany?

Miałam, ale były moją tajemnicą. Od jakiegoś czasu wertowałam ogłoszenia w gazetach. Tam znalazłam ofertę przędzalni czesankowej z Jeleniej Góry, gdzie robiło się włóczki. Poczekałam, aż tata wyjechał do sanatorium. Wtedy spakowałam manatki i zwiałam. W drzwiach powiedziałam mamie: – Tu nie ma dla mnie miejsca.

Odważnie jak na dwudziestojednolatkę.

Zatrudniłam się, wynajęłam pokój, zasuwałam na dziale wstępnej obróbki. Bałam się wracać do domu. Do mamy telefonowałam z poczty. Nie denerwowała się, próbowała mnie zrozumieć, sporo rozmawiałyśmy. Tata? Milczał.
Włóczki dawały wolność. Dopiero po dwóch latach miałam dość. W snach jak Syzyf: toczyłam pod górę coś przypominającego kotły. Zrezygnowałam.

– Czego szukasz? Wracaj do domu – powtarzali rodzice.

A ja dalej swoje. Ponownie ogłoszenia. I ponownie anons, tym razem Stoczni Gdańskiej. Spakowałam gazetę, wsiadłam do pociągu, pojechałam w ciemno. Pani z sekretariatu zaskoczona. Spytała, czy jestem sama. Załatwiła mi robotę. I pokój z czterema pracownicami stoczni.

Ależ byłam szczęśliwa. Nie robiłam w jednym miejscu. Statki się zmieniały, a ja obszywałam przewody okrętowe. Poznałam mistrza pracy, starszego pana, który był dla mnie jak tata. Zwierzyłam się mu, że niedawno pojechałam na urlop w góry, usłyszałam o wiosce SOS, napisałam list i nie dostałam odpowiedzi. – Nie odpuszczaj – polecił. Wróciłam więc do domu, zadzwoniłam do wioski. Odebrała psycholożka rekrutująca matki.

– Wiadomo, kiedy będzie decyzja? Chciałabym coś wiedzieć. Jestem na rozdrożu.
– Biłgoraj, poniedziałek, ósma rano. Zapraszam na rozmowę.

Skąd przyszły wioski sos?

Z Austrii. Ich ojcem był Hermann Gmeiner. Wychowywał się bez matki, zastępowała ją jego starsza siostra. Brał udział w drugiej wojnie światowej. Największe wrażenie wywarł wtedy na nim los sierot. Aby im pomóc, po powrocie z frontu założył Stowarzyszenie Wiosek. Pierwszą wybudował w 1949 roku w Imst. Został jej dyrektorem, a mieszkańcami – osierocone dzieci i samotne kobiety.

Dlaczego nie wybrał mężczyzn? Nie było ich, większość zginęła na wojnie.

Potem rozszerzył działalność. Założył biuro generalne w Strasburgu i do roku 1986 – roku śmierci Gmeinera – w osiemdziesięciu sześciu krajach powstały dwieście trzydzieści trzy wioski, w tym pierwsza w Europie Wschodniej – w Biłgoraju.

Utrzymywały się z dotacji państwowych, zagranicznych, prywatnych sponsorów i darowizn ludzi. Większość funkcjonowała podobnie: od dwunastu do czternastu domów, w każdym matka i kilkoro wychowanków w pieczy zastępczej. Kobiety otrzymywały wynagrodzenie. Zostawały prawnymi opiekunami dzieci, często nadawały im własne nazwiska. Miały wsparcie pedagogów, różne wytyczne jak wychowywać.

Dzieci nie miały kontaktu z rodzinami biologicznymi. Takie rozwiązanie podpowiadała ówczesna pedagogika.

To tu żyją dzieci?

Było niedzielne popołudnie, późna jesień. Pierwsze wrażenie wioski? Szaro i brzydko. Ani drzew, ani trawy. Żadnego placu zabaw. Budynki gołe. I tu żyją dzieci?

Minęłam bramę, weszłam na jakiś plac, rozejrzałam się. W domach ciemno. Tylko w jednym światło i otwarte drzwi. Zapukałam, przyznałam, że nie wiem, co ze sobą zrobić. Dobrze trafiłam. To był dom A.,
matki SOS. Dała łóżko. Kolację.

Przy stole opowiadała: – Też przeżywałam przyjazd. W domach jeszcze leżał gruz. Dyrekcja uważała, że jak posprzątamy z dziećmi, to będziemy mieć darmową integrację.

„Córeczko”, „syneczku”? Nigdy. Nazywała ich wychowankami. Albo „dziczą mongolską”. Bo byli z rodzin alkoholowych, po różnych przejściach. Czasem brali rozbieg, walili głową w ścianę i lecieli dalej. Nie wierzyłam jej. Widziałam dzieciaki. Jakie? Normalne. Rozmawiały ze mną.

Po kolacji odpoczywałam w pokoju gościnnym. Stało tam tylko łóżko, bo dom jeszcze niewykończony. Przed snem pomyślałam: „Skoro A. wytrzymuje, to ja nie dam rady?”.

Gorzej następnego dnia. Z nerwów nie tknęłam śniadania. Kombinowałam, jak poprowadzić rozmowę rekrutacyjną. Głupia, wybrałam szczerość. Poszłam do biura, a tam dyrektor, pedagog, psycholog.

Ten ostatni dociskał:
– Oczekuje pani wdzięczności od dzieci?
– Dobrze by było.
– Mają być wdzięczne, bo pani do nich przyszła?
– Nie wiem. Ale w razie problemów skorzystam z pomocy bardziej doświadczonych matek. No i państwa. Jesteście profesjonalistami. Pomożecie?
– Tak, tak. Ale z dziećmi będziemy sporadycznie. A pani przez cały czas. Wytrzyma pani?
– Czas pokaże.

Dociekał jeszcze, czy można mi wierzyć. Czy udźwignę odpowiedzialność. Zarzucał, że mam tylko dwadzieścia sześć lat. Na koniec kazał jechać do Gdańska i czekać. Później dowiedziałam się, że po rozmowie konsultował się z dyrektorem. Wątpili we mnie. Stwierdzili, że nawet jeśli zostanę matką, to prędko zrezygnuję.

Też wątpiłam. Wróciłam do stoczni, przeprowadziłam się, zamieszkałam sama. Po kilku miesiącach, w styczniu, puk, puk. Niezapowiedziana wizyta pracowników wioski: dyrektor, psycholog i kierowca. Jeździli po Polsce, robili wywiady środowiskowe, sprawdzali, czy kandydatki się nie rozmyśliły.

Ja? Nieugięta. Chciałam matkować. Dostałam zaproszenie na kurs. Ruszał już w lutym, trwał trzy miesiące. Po zakończeniu mogłam zostać mamą. Był tylko jeden problem. Kandydowało ponad dwadzieścia kobiet. Miejsc było sześć.

Tak poczułam się rodzicem

Pech chciał, że wydłużyły się prace na statku. Urlop dostałam dopiero siódmego lutego. Przyjechałam spóźniona.
W Biłgoraju już wszystkie kobiety zajęły domy numer jeden i dwa. Zamieszkałam więc sama w dwupiętrowej czwórce, wybrałam pokój matki. Wiedziałam, że to ten, bo stało łóżeczko dla najmniejszego dziecka. Tak, poczułam się rodzicem. Pierwszy raz w życiu. Zna pan to uczucie? Że ktoś pana potrzebuje? Że gdzieś pan przynależy?

Kurs miał dwie części.

Teoria: spotkania z terapeutami, psychologami, pedagogami, matkami SOS. I rozmowy o dzieciach, bo my, kandydatki, głowiłyśmy się, co zrobimy, gdy kiedyś odezwą się rodziny biologiczne. Nic, wyjaśniały matki, tych kontaktów nie ma, dzieci u nas zaczynają nowe życie. Nie ma? Myślałam, że korzeni się nie odcina.

Praktyka: szkolenie z gotowania. I jednodniówki w domach – na jedendzień zostawałyśmy ciociami. Zastępowałyśmy matki, które wreszcie się wysypiały albo szły do miasta. Część z nich jednak kontrolowała. Ostrzegały: – Dzieci kłamią. Nie wierzcie im. Bzdury! Ufałam wychowankom.

Do momentu, aż zaczęli mnie testować. Ola bajerowała, że nie ma nic zadane. Marzenka grała wesolutką, choć zdradzały ją smutne oczy. Monika nikomu nie wierzyła, a na pytania odpowiadała:

– Co cię to, kurwa, obchodzi?

No i Dominik. Wściekł się, gdy czegoś mu zabroniłam. – Wyprowadzam się! Nie mogę tu wytrzymać! – zagroził i uciekł.
Ja zdezorientowana. Na teorii jeszcze nie mówili o sytuacjach kryzysowych. Gonić go? Zatrzymać siłą? To kawał chłopa. Na szczęście drzwi były przeszklone. Widziałam, jak doszedł do końca ścieżki i stanął. Uspokoiła mnie Gosia, jego siostra.

Położyła mi rękę na ramieniu.
– Ciocia się nie martwi. Mamie też tak robi.
Wyszłam po niego, usiedliśmy na stopniu.
– Czemuś się tak zachował?
– Bo wszyscy mi coś każą. Nic nie mogę. Chcę na rower!
– Ale nie masz karty rowerowej. Chodź, naszykowałam stół, zjemy i pogadamy.

Po posiłku wyciszył się, porozmawialiśmy. Wtedy pomyślałam: „dziecko jest jak balon. Ciągle chce więcej. Trzeba mu pozwolić zdobywać teren, ale ostrożnie. Inaczej balon wybuchnie”.

Każda dniówka kończyła się naradą kandydatek. Plotkowały. Relacjonowały przygody z domów. I coraz bardziej rywalizowały.

Ja nie. Byłam tym zmęczona, uciekałam na spacer – w pola albo do miasta. Po trzech miesiącach zebrałyśmy się w biurze. Dyrektor zapraszał po jednej osobie.

Wyszła pierwsza: – Nie będę matką, tylko ciocią. Dobre i to.
Druga: – Ciocia? To nie dla mnie. Rezygnuję.
Trzecia: – Jestem matką!

Przewijały się kolejne i kolejne. Aż został tylko jeden etat w domu numer sześć. Wyobrażałam sobie, jak w nim mieszkam, robię święta, przyjmuję dzieci, daję im moją rodzinę: swoich rodziców, siostrę i braci. Jednak wszystko popsuł dyrektor.

– Nie czuję, że jest pani gotowa – zawyrokował. – Proponuję ciocię.
– Dobrze. Ale mam warunek.
– Jaki?
– Jeśli zwolni się matka, obieca pan, że jako pierwsza zajmę jej miejsce.

Słowa "mamo" nie słyszałyśmy

W tydzień zamknęłam Gdańsk. Zwolniłam się za porozumieniem stron. Pożegnałam koleżanki, mistrza, i dawaj do domu cioć. To był blok z kawalerkami, tuż za bramą wioski. Ze mną jeszcze trzy kobiety. Odciążałyśmy matki, kiedy wyjeżdżały na urlopy. Wprowadzałyśmy się do nich nawet na tydzień.

Czy byłyśmy jak rodzic? Tak. Ale słowa „mamo” nie słyszałyśmy.

Może dlatego nie lubiłam Dnia Matki, bo jako ciocia nie miałam własnego święta. Na pocieszenie zapraszałam swoją rodzinę. Zjawiali się wszyscy poza tatą.

– Nie wiadomo, gdzie pracujesz. Wymysły jakieś. Póki nie jesteś u siebie, nie przyjadę – stwierdził.
Niektóre matki traktowały mnie jak sprzątaczkę. – Na okręcie jest tylko jeden kapitan – powtarzały. Zazdrosne były, bo łapałam kontakt z dziećmi. Gdy wyjeżdżały, zostawiały instrukcję. Zawaliłam jeden punkt? Awantura. – Zburzyłaś mój dom – słyszałam. Płakałam i odpowiadałam: – Gdy ty się uczyłaś, nikt ci nie mówił, co robić z dzieckiem. Każdy musi znaleźć z nim własną drogę.

Dzieci wciąż mnie nabierały. Nie zapisywały prac domowych. Potem udawały, że nie miały nic zadane. Matka znała te triki, ja – nie. Musiałam być bardziej czujna. Jakiś czas później wioska zatrudniła nowe ciocie. Chodziłam już tylko do dwóch domów. Najlepiej było u Mirki. Tu przytulałam dzieci, dawałam całusy, zbliżyłam się do chłopca z wadą wymowy, uczyliśmy się, czytaliśmy, rozmawialiśmy. Wychowywałam też jej dziewięciomiesięczną córkę.

Oj tak, kiełkował we mnie rodzic.

I nawet nie martwiłam się zmianą przepisów. Żeby zostać matką, musiałam zrobić maturę. Żaden problem! Na weekendy jeździłam do liceum wieczorowego. Czas się kurczył nie tylko przez naukę. Nowe ciocie rezygnowały. Zostałyśmy we trzy na piętnaście domów. Pracy tyle, że zapominałam o swoich urodzinach. Oblatywałam całą wioskę.

Ale odpadały nie tylko ciocie. Z szóstki zrezygnowała matka, Ula. Zmarł jej tata. Wróciła do rodzinnego miasta, by pomóc własnej mamie. Zabrała wychowanków i założyła rodzinny dom dziecka. Wkrótce wezwał mnie dyrektor.
– Gratuluję! Właśnie została pani matką.

Co czułam? Szczęście. A potem pewność, że po około czterech latach bycia ciocią nic mnie nie zaskoczy. Myliłam się.

We wrześniu 1988 roku przeniosłam się do szóstki. Piętrowy dom, ogródek. Na dole część dzienna: przedsionek, hol, szatnia z szafkami, łazienka, potężny salon, wyjście na taras, kuchnia i jadalnia. Na półpiętrze trzy pokoje. Wyżej – sześć. Do tego łazienka z prysznicem, wanną, dwie toalety.

Wszystko wymagało odświeżenia. Dyrekcja zatrudniła mi firmę, która połatała dach, wyremontowała łazienkę, pomalowała ściany. Ja nadzorowałam i spałam w salonie. Czekałam na dziecko. Moje. Ukochane. Jedyne. Mogłam wybierać. Ale powiedziałam: wezmę każde.

I tak dostałam papiery Filipka z domu dziecka w Zamościu. Nikt go nie chciał. Bo niby dwulatek, a na poziomie rocznego malucha. Zgodziłam się. Ale do Zamościa nie pojechałam. Wolałam nie kojarzyć się z tą, która wyrywa z gniazda.
Wcześniej wpadła moja mama, bo panikowałam i potrzebowałam wsparcia. Gdy nadszedł ten wielki dzień, pichciłyśmy obiad. Nagle usłyszałyśmy warkot silnika.

Przyjechał!

Wyszłyśmy, na podwórku stał żuk, siostry zakonne wysiadły, potem otworzyły drzwi i postawiły na ziemi mojego syna. Miał rajstopki i czerwone buciki. Co się robi w takich chwilach? Intuicja, proszę pana. Rozłożyłam ręce, powiedziałam: – Chodź do mamy. A on nawet nie pomyślał, uśmiechnął się i w długą do mnie. Wtulił się w nogi, wszystkim leciały łzy. Wzięłam go na ręce, zabrałam do domu. Był rozkojarzony. Usiadł przy obiedzie na wysokim stołku. Nie ruszył jedzenia. Pił.

Nie odstępował mnie w kolejnych dniach. Wszystko razem. Ja gotowałam, on obok. Ja do toalety, on przed drzwiami. Spanie w osobnych pokojach odpadało. Płakał, krzyczał. Kładłam go u siebie. Usypialiśmy z zapaloną lampką, tak się bał ciemności.
Wioska przekonywała, by nowe dziecko w Biłgoraju było jak tabula rasa, niezapisana tablica. Bez historii, bez korzeni.

Nie mogłam się na to zgodzić. Bez przeszłości nie zrozumie pan jego lęków. U Filipa była nim woda z kranu. Nie dawał odkręcić kurka i wrzucić się do kąpieli. Z nerwów miał plamy na klatce piersiowej. Sztywniał. Nie zginał ani ręki, ani nogi. Napełniałam więc wannę, chwilę czekałam i dopiero. Skąd ten strach? Przypuszczałam, że w domu dziecka był myty taśmowo. Wychowawcy brali go na ręce, wkładali pod kran, szorowali buzię, ciało i po sprawie. A może woda była za zimna? Albo za gorąca?

Dałam mu wszystko. Łącznie z nazwiskiem. Jeśli cokolwiek mówiłam, wtrącałam „mamę”: – Chodź, mama zrobi ci kanapkę, mama ubierze, mama zawiąże szalik. – Na odpowiedź musiałam czekać. Filip miał problemy z mową, odezwał się dopiero po kilku latach.

Sensacja na święta

Zbliżało się Boże Narodzenie. Zaprosił nas mój brat. Rodzina czekała, no bo sensacja, Danusia z synem. Ledwo weszliśmy i wszyscy go lustrowali.

– Cóż tu oglądać? – zdenerwowałam się. – Dziecko jak dziecko. Traktujcie Filipa normalnie. Nie jak w muzeum.
Syn poznał dziadków, wujków. Nie, rodzina żony brata nie pytała o moją pracę. Po kilku dniach wróciliśmy do siebie. Musiałam przygotować dom, bo w styczniu przyszły kolejne papiery z Zamościa.

Ja to niegrymasząca. Uważałam, że każdemu należy się dom.

Wzięłam kolejne dzieci. Rodzeństwo. Dwuletnią Ewę, czteroletniego Maćka, których rodzice oddali i nigdy nie odwiedzili. Też przyjechali żukiem. Jedynie Maciek rozumiał sytuację. Po wyjściu z auta krzyknął: – Mamo! – Rzucił się w ramiona. Ewa? Bezwład. Podeszłam, złapałam za rączkę, czułam, że prowadziłam laleczkę.

Potrzebowałam pomocy. Przychodziły ciocie, których inne matki nie chciały. Może nie lubiły dzielić się władzą? Albo nie tolerowały, gdy ktoś wtrącał się do rodziny? Mnie to nigdy nie przeszkadzało. Zawsze się dogadywałam. Dzięki ciociom jeździłam z Maćkiem do Centrum Zdrowia Dziecka, a z Filipem do terapeuty.

Nasz dzień wyglądał tak: pobudka, szorowanie zębów, ścielenie łóżka. Maciek ścielił sam, maluchy przyuczałam. Potem śniadanie, koniecznie razem. I zabawa. Filip nie potrzebował kompanów. Ewa siedziała, nie ruszała niczego, nawet lalek. Maciuś? Ten to prędki. Kartkował bajki. Po minucie kończył czytać. Wciągały go dinozaury, znał je, bo kolekcjonował czasopisma ze szkieletami. Ale najbardziej lubił przeszkadzać bratu. Niszczył mu budowle. Powodów nie znałam, bo Filip nadal nie mówił.

Nie, nigdy nie użyłam słowa „kara”. Nie straszyłam. Zawsze tylko sadzałam Maćka do stołu albo na schodach. Powtarzałam: – Zmęczyłeś się, odpocznij. – Gdy się powściekali, jedliśmy obiad. Potem znowu zabawa, kolacja, bajki i do spania.
Najbardziej angażował Maciek. Miał pręgi na ciele po rozgrzanej fajerce. Skąd? Nigdy nie zdradził. Za to ciągle rozrabiał. Pytał i nie słuchał odpowiedzi. Czekał na pozwolenie, by wyjść do łazienki. Wtedy przebierał nogami, latał dookoła stołu.

– Co się dzieje? – dziwiłam się.
– Siku, siku!
I biegliśmy do kibelka.

Nigdy nie wiedziałam, czego się po nim spodziewać. Raz nie mogłam spać. Zeszłam do kuchni, a tam otwarta lodówka. Pod stołem Maciek. Wsuwał ser z opakowania. Spytałam, czy był głodny. On, że tak. Zrobiłam więc kanapki, zjadł i dopiero zasnął (podobnie miałam z Ewą, która wkładała korniszony pod poduszkę).

Ale jak tu go nie lubić? Łaził po wiosce. Każdemu pokazywał palcem swój dom i chwalił się: – O, tam mieszka moja mama.

Proszę pani czy mamo?

W październiku 1989 roku pojechałam do pogotowia opiekuńczego.
– Wiecie, kim jestem?
Dziewięcioletnia Aneta milczała. Odezwała się jej starsza o rok siostra Kasia: – Tak, pani nam mówiła, że przyjedzie mama z wioski dziecięcej.
Ja: – Mogę was przyjąć.
Kasia: – Ale co to są te wioski? Chcemy wiedzieć po swojemu.

Tłumaczyłam więc. Że Biłgoraj. Że żyją w nim dzieci, którymi nie zajmowali się rodzice biologiczni. Że teraz opiekujemy się nimi my, mamy zastępcze. Że tworzymy normalne rodziny i będę się cieszyć, jeśli dołączą.
Poprosiły o chwilę namysłu. Wybrały wioskę.

Dałam im tydzień na spakowanie się i ochłonięcie. Gdy wróciłam, obcałowałyśmy się. Aneta spytała, jak ma mówić: – Proszę pani? Mamo?

– Same zdecydujcie – powiedziałam. W drodze do Biłgoraja zahaczyłyśmy o sklep. Pierwszy raz w życiu wybierały sobie tornistry, piórniki, kredki. W domu przywitał je Maciek. Zaznaczył, że był tu pierwszy. A potem interweniował, bo dziewczyny zwracały się do mnie bezosobowo: – Czemu nie mówicie "mamo”? Przecież to mama!
Dzięki temu odblokowały się.

Spały w jednym pokoju. Ale ciągle rywalizowały. Wystarczyło, że się mijały i leciały wyzwiska. Rozdzieliłam je. Jedna została na półpiętrze, druga poszła na górę. Nie wiedziały, jak się mną dzielić.

Aneta czekała, aż szłam do pralni w piwnicy, spędzałyśmy tam kilkanaście minut razem. Kasia? Odpuszczała. Musiałam ją zagadywać. Była zamknięta, zbuntowana. Widziała śmierć ojca. Umierała też przy niej matka. Czułam, że kiedyś o nich zapyta.

Dlatego niczego nie ukrywałam. Gdy pewnej nocy szłam do toalety, dostrzegłam sylwetkę przy pokoju dziewczynek (jeszcze spały razem). Opierała się o kaloryfer. Spoglądała na dzieci. Twarz? Zamazana. Nie bałam się. Wiedziałam, że to duch ich ojca.

Następnego dnia usiadłam z córkami w kuchni.
– Nie wiem, jak zareagujecie. Ale wydaje mi się, że był u was tata.
– Tata? – zdziwiła się Aneta. – Boję się.
– Nie masz kogo. Może chciał sprawdzić, czy nie dzieje się wam krzywda?

Po rozmowie poszłyśmy do kościoła i na cmentarz, odmówiłyśmy pacierz, zapaliłyśmy świeczkę. Potem miałam cyrk w domu. Do dziewczynek przyjechał przyrodni brat. Biłgoraj nie zezwalał na takie odwiedziny, ale system był dziurawy. A skoro brat naprawiał autobusy, wziął jeden i zorganizował wycieczkę. Sprosił pół wsi, bo ludzie chcieli zobaczyć wioskę. Zdziwili się, gdy wysiedli.

Nic tu nie przypominało domu dziecka. I wie pan co? Władowali się do domu bez pukania, zaburzyli spokój. Wściekłam się. Bratu i jego żonie pozwoliłam zostać. – Reszta za drzwi – warknęłam – to nie muzeum.

Mama zastępcza nie wygra z genami

Sprzeciwiałam się polityce wiosek, które ograniczały kontakty z rodziną biologiczną. I tu musi pan zrozumieć jedną rzecz: mama zastępcza, choćby najlepsza, nie wygra z krwią i genami. Dlatego trzeba dzieciom pokazywać, jak wygląda rodzina prawidłowa, a jak nieprawidłowa. Niech zdecydują, którą wolą. Jeśli wybiorą źle, zawsze mogą wrócić.

Przykład? Przed Bożym Narodzeniem znalazłam list Kasi. Pisała do wujka, który oddał ją i jej siostrę do pogotowia. Chciały do niego wpaść na święta. Gdybym się nie zgodziła, zaplanowały ucieczkę.

Nie mogłam pozwolić, by zwiały. Ale nie mogłam też zabronić spotkania z rodziną. Zadzwoniłam do wujka. Uzgodniliśmy, że dziewczynki go odwiedzą. Maciek był w szoku: – Co wy? Zostawiacie nas?

Sporo je ominęło. To były moje pierwsze święta w Biłgoraju. Narobiłam jedzenia. Rysowałam z dziećmi bombki, przyklejaliśmy je na ściany. Lampkami przyozdobiliśmy dom. Nie spodobało się to dyrektorowi. Uważał, że za bogato. Nie przejmowałam się, bo dzieci były zachwycone. Chodziły do sąsiadów i chwaliły się najlepszą choinką na świecie.
Dziewczyny wróciły po kilku dniach. Aneta, choć dostała prezenty u wujka, czekała na kolejne w domu.

– Przykro mi. Nic nie ma. Mikołaj przychodzi raz w roku – skwitowałam.
Nie, nie czułam się zdradzona. Bardziej przygnębiona. Myślałam, że w kilkadziesiąt dni zbudowałyśmy silniejszą więź.

Nie miej oczekiwań

Skąd się to wzięło? Nie słuchałam psychologa z wioski. Ostrzegał, bym nie miała oczekiwań. Ale ja, buntowniczka, uważałam: poświęciłaś się, więc masz prawo wymagać od dzieci jedności w rodzinie. No i dostałam nauczkę.

Zmieniłam się dopiero przy Ali. Wzięłam ją z domu dziecka w Zamościu, gdy miała roczek. Nie było kontaktu z jej matką. Ojciec? Nieznany. Gładko weszła w rodzinę. Wie pan, najmłodsza, to i wszystkich rozśmieszała. Kochała bajki. Tuliła się. Kawę piłam przy niej na stojąco. Bo gdy siadałam, wskakiwała mi na kolana i bałam się, że rozleję. Ewa zazdrościła jej otwartości. Tak bardzo, że pierwszy raz przytuliła mnie sama.

Po przyjeździe Ali remontowałam dom. Wbrew zasadom wioski pozwoliłam dzieciom wybierać pościele, firanki, kolory ścian. Filipowi kupiłam wymarzoną zasłonkę z dalmatyńczykami. Nadal nie mówił, więc wskazał błękitną kredkę. Na taki kolor pomalował sobie pokój, pomagało mu rodzeństwo.

Odpoczynek? Nie było czasu. Choć w roku przysługiwało mi dwadzieścia sześć dni urlopu, jechałam na chwilę w góry i martwiłam się o dzieci. Byłam coraz bardziej zmęczona, nie obejrzałam się, a tu jubileusz – matkowałam już dziesięć lat. Psycholog wioski kazał mi poszukać azylu. Zorganizowałam go we własnym pokoju. Kładłam się, słuchałam jazzu i bluesa z magnetofonu. Clapton to mój bóg. Przed spaniem otwierałam wszystkie drzwi, puszczałam go dzieciom, a te powoli zasypiały.

Bo snu brakowało. Drzemałam zwłaszcza o siedemnastej. Mówiłam: – Pół godziny dla rodziny... – I zamykałam się w pokoju. Stery przejmowała Aneta. Niestety, nie dało się spać, bo wtedy dzieci miały najwięcej do opowiedzenia. Puk, puk. To Maciek, nabroił w szkole. Puk, puk. Tym razem Kasia, która pokłóciła się z rodzeństwem. Zawsze im otwierałam.
A wie pan, jak mniejsze dzieci tłumaczyły kolegom, kim dla nich jestem? Mamą nieprawdziwą.

Przy ósemce mnóstwo roboty

Nie chciałam marnować potencjału domu. Przyjęłam kolejne dzieci: dwuletniego Pawła i czteroletniego Roberta. Pierwszy bezproblemowy. Drugi? Gdy siadał do posiłku, pochłaniał wszystko, a potem rozglądał się jeszcze po talerzach innych. Cebulę wcinał jak jabłko. Nigdy nie bolał go brzuch. Po kilku dniach kładłam przy nim mniej jedzenia. Po pół roku przyzwyczaił się, nawet wybierał to, co lubił. Ale zaczął kraść. Umiał, bo szabrował z tatą. Stał na czatach, a za sprzedane fanty dostawał w nagrodę cebulę.

Dzieci zaakceptowały go. Pawła też. Uczyły ich, jak działa dom. Każdy sprząta swój pokój, wyjaśniały, a ten, kto zaczyna podstawówkę, zaczyna również dyżurować. Czyli przez jeden dzień zmywać naczynia lub nakrywać do stołu.

Generalne sprzątanie odbywało się raz w tygodniu. Wcześniej zwoływałam naradę przy stole. Rozdzielałam obowiązki, wręczałam karteczki z instrukcjami. Na przykład: „Co zrobić, by łazienka była czysta?”. Wyjaśniałam, jaką ścierkę wybrać. Że najpierw myje się podłogę, potem kafelki, prysznic, zlew. Czasami sprawdzałam efekty, bo dzieci oszukiwały.

Przy ósemce pełno roboty. Nawet zapomniałam o swoich czterdziestych urodzinach. Pomyślałam wtedy, że potrzebuję centrum dowodzenia. Wybrałam stół, bo sprawdzał się podczas narad. Jedliśmy przy nim trzy posiłki. Zawsze wspólnie. I zawsze każdy zajmował swoje miejsce.

Najmłodsze siedziały przy mnie, musiałam je karmić. Zakupy? Dzieliliśmy się na grupy. Gdybyśmy wpadli całym stadem, roznieślibyśmy sklep. A sklep to stres. Dzieci, nawet jeśli brały batonika, musiały prosić o fakturę na wioskę. Ze wszystkiego trzeba było się rozliczać. Wstydziły się. Z czasem zaczęłam niektórym pisać karteczkę z danymi stowarzyszenia. W milczeniu wręczały ją sprzedawcom.

W szkole podobnie. Słyszały, że są z bidula. Uczniowie nie chcieli z nimi siedzieć. Przez to moi chłopcy tłukli kolegów. Dziewczynki płakały. Część nauczycieli też gnębiła: „Pochodzicie z wioski, nic z was nie wyrośnie”. Na zebraniach rodzice zarzucali, że najbardziej broją dzieci z Zielonej. Czyli ulicy, przy której mieściła się wioska. Raz nie wytrzymałam:
"Niech państwo zapamiętają jedną rzecz. Moje dzieci mają imiona i nazwiska!”

Pierwsza wyprowadziła się Kasia. Wioska dawała jej trzy możliwości. Zostać ze mną do usamodzielnienia się. Przenieść się do młodzieżowej wspólnoty mieszkaniowej w Kraśniku. Albo do domu młodzieży w Lublinie. Wybrała Lublin. Trzy lata później to samo z Anetką. Brakowało mi jej jak prawej ręki.

Tłumaczyłam sobie: nie opuściły rodziny, tylko dom. Wpadały na weekendy. A skoro zwolniły pokoje, przyjęłam czteroletniego Szymona i dwuletnią Agatę. Złote dzieci, ufne, kochające. Potrzebowały uwagi, którą zabierał Robert.
Była już druga połowa lat 90., a on wciąż kradł. Upodobał sobie elektronikę, portfele, biżuterię. Polowała na niego policja. Zeznawałam tyle razy, że przestałam się bać posterunku. Doigrał się. Sąd zamknął go w ośrodku wychowawczym.

Wtedy odeszli jeszcze: Filip, Ewa, Maciek.
Za nich przyszła Iza (jedenaście lat) i Beatka (trzy lata).

Trafiły na czas zmian w Biłgoraju. Wreszcie zezwolono na kontakty z rodzinami biologicznymi. Mądrze skomentował to wicedyrektor: – Nie możemy wykorzeniać wychowanków i mówić im: przyszliście do nas jako brzozy, a od teraz będziecie świerkami.

W wiosce powstał też Puchatek. To tymczasowy dom dla dzieci bez uregulowanej sytuacji prawnej, dzięki któremu nie trafiały do pogotowia opiekuńczego. Maksymalnie mogło w nim przebywać dziesięcioro wychowanków. Był tam pięcioletni Łukasz. Nikt go nie chciał, bo psocił, klął, bił się. Odmawiały mu nawet matki SOS. Ale nie ja.

Chciałam go najpierw poznać. Powiedziałam paniom z Puchatka, że wpadnę. Przekazały to Łukaszowi. I wie pan, co zrobił? Nie czekał. Założył kask, wsiadł na rower, zajechał pod mój dom.

Gdy mnie dojrzał, ogłosił:
– A ty będziesz moją mamą!
– To nie taka prosta sprawa.
– Jak nie prosta? Pakuję się i przyjeżdżam.

Nie mylił się. Po trzech dniach został moim synem. Co o nim wiedziałam? Jego mama piła podczas ciąży. Urodził się z alkoholowym zespołem płodowym. Przez to miał problemy z zębami, nauką, nadpobudliwością. Na widok radiowozu panikował. Bo policja chciała go kiedyś odebrać matce biologicznej. Uciekali, ukrywali się. Tyle wystarczyło, by zaczął się bać.

W domu uczynny. Jeśli chorowałam, przynosił herbatki, kanapeczki. Paradował w muszce pod szyją. Przepuszczał siostry w drzwiach. Za to w szkole był zawsze tam, gdzie kłopoty. Został kozłem ofiarnym. Kumple rozrabiali, zganiali na niego, a on nie protestował.

– Przyciągasz problemy jak magnes – denerwowałam się.
– Przecież nic nie zrobiłem.
– Ale byłeś z kolegami. Choć nie psociłeś, mogłeś zaprotestować.

Sporo przeżyłam z jego biologiczną mamą. Siedziała w więzieniu. Za dobre sprawowanie mogła dzwonić. Udawała przed synem, że leczy się w sanatorium. Dzwoniła też babcia. – Nie masz prawa nazywać pani Danuty mamą – krzyczała do słuchawki – ty już masz swoją!

Dyrektor zachwycał się, że tak dobrze współpracowałam z biologicznymi rodzinami. – Gładko to pani przechodzi – chwalił. Pedagog i psycholog z wioski podobnie. Nie wierzyli, że wiele moich kontaktów kończyło się tragedią. Gdy matka Łukasza wyszła z więzienia, przyjechała do nas. Była pijana, nie otworzyłam drzwi. Następnym razem zjawiła się odmieniona. Z makijażem, schludnie ubrana, trzeźwiutka. Wpuściłam.

Na wizytach zmuszała syna, by mówił do niej „mamo”. Wtedy byłam dla niego „panią Danusią”.
Bolało.

Lubienie czy kochanie?

Nie wiem. Ale dzieciom powtarzałam zawsze: „Jesteście najważniejsze”. Dawałam im serce, nie marnowałam miłości.

Mówiły, że jestem ich autorytetem. Bo gdy miałam około pięćdziesięciu lat, zaczęłam studia z resocjalizacji. Dziwiły się, że potrafiłam łączyć naukę, wychowanie i prowadzenie domu. Śledziły moje wyniki. Gratulowały licencjatu, piątki na dyplomie. Nawet mnie naśladowały. Nie chciały być gorsze, dlatego bardziej przykładały się w szkole.

A co potem? W 2010 roku przygarnęłam Karolinę z Basią. Pierwsza miała siedem lat, druga – dwanaście. Chwilę później przyszedł jeszcze jedenastoletni Marcin. Przyprowadziła go do mnie matka biologiczna. Weszła, rozejrzała się, po kilku minutach rzuciła: – No, ta pani jest fajna. Zostaniesz u niej. Do widzenia, Marcinku.

Szok, prawda? Podrzuciła go jak kukułka.

Nie mógł jej tego wybaczyć. Zamykał się w pokoju, płakał. Zbliżył się do Pawła, swojego guru. Czuł się wyróżniony, bo podczas posiłków siedział naprzeciwko mnie. To drugie najważniejsze miejsce przy stole.

Jak utrzymywałam tak wielką rodzinę? Na każde dziecko wioska dostawała dotację ze starostwa – trzy tysiące złotych na rękę. Dzieliła ją na artykuły spożywcze, odzieżówkę, chemię, media, wyprawkę do szkoły, świąteczną paczkę, dodatek do wakacji. Mało z tej sumy zostawało na utrzymanie dziecka. Dlatego jak każda wioska w Polsce żyliśmy z darowizn. Niektóre matki wykłócały się z dyrekcją o więcej pieniędzy.

Nie cierpiałam tego. Zamiast prosić, wolałam oszczędzać. Rodzina wysyłała mi ubrania dla dzieci. Robiłam słoiki. Uprawiałam ogródek, skąd miałam pietruszkę, marchewkę, truskawki, białą porzeczkę, winogrona.

Poważniejsze zakupy wymagały zgody dyrekcji. Aby tego uniknąć, płaciłam z wypłaty, którą dostawałam od wioski. Nie dzieliłam: to moje, to dzieci. Dokładałam im do wakacji. Kupowałam farby do remontu. Sfinansowałam odtwarzacz wideo, a nawet komputer! Nikt w wiosce nie miał takiego sprzętu. Stał w holu. Żeby pograć, trzeba się było zapisać. Każdemu przysługiwała godzina. Najstarszy pilnował kolejki.

W okolicach 2011 roku troje moich dzieci pokończyło szkoły w Biłgoraju. Odeszły, by uczyć się w innym mieście. W to miejsce przyjęłam siedmioletnią Amelię. Ochrzciłam ją, wyprawiłam komunię. Ale mama biologiczna chciała córkę z powrotem. Starała się, zaczęła terapię, miała wsparcie bliskich, ponownie uczyła się opieki nad dzieckiem. Nawet przyjeżdżała do Biłgoraja.

Limit szczęścia wyczerpany

W przeciwieństwie do innych rodziców, słuchała moich rad (po trzech latach odzyskała Amelkę).
A ja? Wyczerpałam limit szczęścia. W 2012 roku wyczułam guzka w piersi. Akurat kąpałam się, myślałam, że to przypadek, że zgrubienie zniknie. Ale nie znikało. Pojechałam do chirurga onkologa w Lublinie. Usunął zmianę. Wkrótce diagnoza. Nowotwór.

Dzieciom nie powiedziałam. Już się w życiu nacierpiały.

Choć powoli opadałam z sił, w 2014 roku przygarnęłam jeszcze rodzeństwo: dziesięcioletnią Paulinę i o dwa lata starszego Mariusza. Powie ktoś: troje dzieci to dużo. Dla mnie nie. W domu była pustka i cisza. Skończyło się wspólne czytanie bajeczek, Clapton, lepienie z plasteliny, oglądanie kreskówek.

Dzieci zamykały się w pokojach. Wolały komórki, tablety. Nie powiem, też ich używałam. Nawet jako pierwsza matka pisałam rozliczenia na komputerze. Ale technologia mnie nie wciągała.

Tęskniłam za pozostałymi dziećmi. Na szczęście przyjeżdżały w weekendy, na święta. Na przykład gdy zjawiała się Anetka, siadałyśmy na tarasie i wcinałyśmy lody. Matki z innych domów nie mogły uwierzyć. Po co tak dorosłe dziecko wracało do Biłgoraja? I jakim cudem się ze mną nie kłóciło?

Widzi pan, tylko ta choroba. Co prysznic, to samobadanie. Bałam się, bo wyczytałam, że po pięciu latach rak lubi wracać. I wrócił. W 2017 roku, pod koniec wakacji, wyczułam zgrubienie pod pachą. Skonsultowałam je z lekarzem. Zrobił USG, skierował mnie do onkologa. A tam biopsja. I ponowna diagnoza: nowotwór, przerzut na węzły chłonne.

W listopadzie miałam zaplanowaną operację. Nie mogłam dalej kłamać. Zadzwoniłam do najstarszych dzieci. Zabroniły mi pracować, podpowiedziały emeryturę. Posłuchałam. Ale co z Mariuszem, Karoliną, Pauliną? Nadal ich wychowywałam. Bali się, że zniknę.

– Co z nami będzie? – spytali.
– Zostaniecie w wiosce. Nie pozwolę was rozdzielić. Obiecuję. I pamiętajcie, że zawsze będziecie moimi dziećmi.

Wybrałam się do dyrektora. Na matkę podsunęłam mu moją wioskową ciocię. To dobre wyjście, przekonywałam, bo dzieci nie zmieniałyby domu.

Zgodził się, a ja poszłam na zwolnienie. W listopadzie wycięto mi węzły. Potem radioterapia. Wioska naciskała, bym wróciła. Kuszące, ale nie pogodziłabym opieki nad sobą i dziećmi.

Dwudziestego ósmego kwietnia 2018 roku przeszłam na emeryturę.

34 lata jako ciocia, potem mama

W Biłgoraju byłam przez trzydzieści cztery lata: cztery jako ciocia, potem jako mama. To rekord. Nikt w wioskach na całym świecie nie pracował dłużej.

Przeprowadziłam się do Jaworzyny. Powoli zdrowieję. Nie narzekam na samotność. Wreszcie mam czas dla siebie. Planuję nawet studia na uniwersytecie trzeciego wieku i podróż do Indii.

Trochę tęsknię za wioską. Obserwuję, jak się rozwija. Już nie tylko bezdzietne kobiety zostają matkami, ale też pary, małżeństwa. Mimo to nie ma chętnych. W Biłgoraju brakuje dziewięciu rodziców SOS.

Ci, którzy tam pracują, mówią, że jestem ich wzorem. Za zasługi dostaję krzyże, ordery, pierścienie. Czy to dla mnie ważne? Nie bardzo. Liczą się tylko dzieci. A te dzwonią. Pytają o zdrowie. Radzą się. Obiecują odwiedzić, jak tylko poukładają swoje sprawy. Nadal nazywają mnie mamą.

Jak dziś wygląda ich życie?

Filip – 32 lata, jest salowym w szpitalu, piszemy ze sobą.

Maciek – 34 lata, żona, dwoje dzieci. Nie mamy kontaktu.

Ewa – 32 lata, wróciła z zagranicy, niedawno rozmawiałyśmy. Planuje ślub, ma dziecko.

Kasia – 39 lat, troje dzieci, bardzo dobra i cierpliwa z niej mama, pracuje w gastronomii.

Aneta – 38 lat, jedno dziecko, podziwiam ją, bo zrobiła jednocześnie dwie policealne szkoły. A pamięta pan, że gdy była mała, rozmawiałyśmy w pralni? Przez to uwielbia prać. Niedawno pierwszy raz powiedziała, że mnie kocha.

Ala – 27 lat, po studiach, pracuje w branży samochodowej, nie lubi opowiadać o przeszłości, dużo rozmawiamy przez telefon, odwiedzamy się.

Robert – 27 lat, po ośrodku wychowawczym miał kolejną kolizję z prawem. Zero kontaktu.

Paweł – 25 lat, pracuje w Belgii. Szkolił się na cukiernika, ale pociąga go sport. Podczas wakacji pracuje jako ratownik wodny w ośrodku wypoczynkowym dla wiosek dziecięcych z różnych krajów. Mówi, że nie wyobraża sobie życia beze mnie.

Szymon – 22 lata, studiuje na politechnice, często dzwoni.

Agata – 19 lat, licealistka, cieszę się, bo utrzymuje kontakt z Alą, jeżdżą do siebie. Rozmawiamy przez telefon.

Iza – 27 lat, skończyła gimnazjum, więcej nie chciała. Czworo dzieci.

Beata – 19 lat, fryzjerka, zaręczona, pomaga Izie opiekować się dziećmi.

Łukasz – 21 lat, partnerka, dwie córki, poza którymi nie widzi świata. Nie wiem, gdzie pracuje.

Karolina – 15 lat, trzecia gimnazjum, nadal jest z ciocią w wiosce, potem pójdzie do domu młodzieży. Widziałyśmy się niedawno w Biłgoraju.

Basia – 20 lat, ma partnera i syna, obecnie na urlopie wychowawczym.

Marcin – 19 lat, skończył ogólniak o profilu wojskowym, studiuje.

Amelia – 14 lat, jest z biologiczną mamą.

Paulina – 14 lat, mieszka w wiosce z Karoliną i ciocią, widziałyśmy się.

Mariusz – 16 lat, przebywa w domu młodzieży, wyśmienity z matematyki, piszemy na Facebooku.

I jeszcze coś.

Dzieci nie wiedzą o mnie jednej rzeczy. Zresztą nikt nie wie, bo trzymałam ją w tajemnicy. Na samą myśl aż mnie boli głowa. Proszę posłuchać.

List, który wysłałam kiedyś do wioski, nie był jedyny. Wcześniej napisałam jeszcze do zakonu elżbietanek. Wyjaśniłam, że chciałabym zostać jedną z nich. Że zawodzę tatę, że nie wiem, co w życiu robić i że potrzebuję pomocy w wyborze.

Potem pojechałam w góry, dowiedziałam się o Biłgoraju, co skomplikowało moje plany. Po pomoc poszłam do spowiednika:

– Proszę księdza, zamierzałam wstąpić do zakonu. Ale teraz myślę o byciu mamą w wiosce dziecięcej.

Usłyszałam: – Niech się pani zastanowi. Elżbietanki mogą długo nie odpisywać. Musi być pani pewna swojej decyzji. A wychowywanie dzieci? To trudna i odpowiedzialna praca.

Podniosłam się, wyszłam z kościoła i pomyślałam: „Nie mogę zdecydować sama. Zdam się na los. Kto pierwszy odpowie, tam pójdę”.

Imiona dzieci i niektóre szczegóły z ich życia zostały zmienione.

O autorze:

Łukasz Pilip (ur. 1991), reporter. Współpracownik „Dużego Formatu” i „Wysokich Obcasów”. Laureat Festiwalu Wrażliwego w kategorii Twórca Szczególnie Wrażliwy. 13 lutego 2019 roku nakładem Wydawnictwa Agora ukazała się jego książka "Reportaże z dzieciństwa".

Więcej reportaży znajdziesz na stronie www.magazynpismo.pl

Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić