aktualizacja 

Seks bronią szpiegów. "Tak było, jest i będzie"

13

"To działa w obie strony. Jakiś czas temu mieliśmy uwodziciela agenta Tomka. Przed wiekami, kilkadziesiąt lat temu, jak i dzisiaj uwodzą nie tylko kobiety, ale i mężczyźni." Tajniki wykorzystania seksu przez szpiegów zdradził Bruno Kovalsky w książce "Ile oni wiedzą o tobie".

Seks bronią szpiegów. "Tak było, jest i będzie"
(Materiały prasowe)

No właśnie, opowiesz wreszcie o seksie na wyposażeniu służb…

Polskie tajne służby od zawsze doskonale wiedziały, że seks jest najskuteczniejszą bronią. Jaki jest pożytek z martwego informatora? Żaden. Co innego, jeśli mamy kogoś, hm, podnieconego, komu mózg zalały endorfiny… Taka osoba przed, w trakcie i po stosunku sypie jak z nut. Zresztą wyciąganie największych tajemnic od decydentów w trakcie łóżkowych wygibasów było stosowane od dawien dawna. Już w trakcie zimnej wojny to było podstawowe narzędzie zdobywania cennych informacji, rola kobiet była wprost nie-do-prze-ce-nie-nia…

Można to skwitować krótko. Seksizm!

Nieprawda. Przecież to działało również w drugą stronę. Jakiś czas temu mieliśmy uwodziciela agenta Tomka. Przed wiekami, kilkadziesiąt lat temu, jak i dzisiaj uwodzą nie tylko kobiety, ale i mężczyźni. Co więcej, tak było, jest i będzie! Światem rządził seks, rządzi i będzie rządził. Nieprzypadkowo prostytucja to najstarszy zawód świata.
Mężczyźni gubią się, kiedy muszą robić dwie czynności jednocześnie. Co innego kobiety. Pieszczoty i niby niezobowiązująca rozmowa – ze świadomością, że trzeba wyciągnąć z obiektu seksualnego jakieś wartościowe informacje...

...nie jest dla płci pięknej problemem.

Otóż to. Kobiety, w przeciwieństwie do mężczyzn, umieją słuchać. Co więcej, potrafią sprawić, by mężczyzna nie tylko poszedł z nimi do łóżka, ale i wyjawił informacje, na których im zależy. Wystarczy, że atrakcyjna kobieta nałoży sukienkę z wyzywającym dekoltem, żeby facet zgłupiał. Ale co się dziwić… To ludzka natura, z którą się nie wygra. Prostytutki w Polsce były w wielu przypadkach „na uchu” naszych służb. Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. Uprawianie nierządu sprawiało, że musiały wykonywać polecenia naszych służb. To środowisko było chyba najbardziej inwigilowane w Polsce.

Uściślijmy. Przecież w PRL-u prostytucja nie była legalna…

Owszem, legalna nie była, ale prostytutki musiały przechodzić cykliczne badania na obecność chorób wenerycznych. I tutaj wkraczały SB, MO i wywiad. Jeśli prostytutka nie chciała współpracować, to wystarczyło zablokować jej podbicie karty potwierdzającej, że żadnych chorób nie ma. Mówiąc krótko – transakcja wiązana. Później po zniesieniu obowiązku badań znajdywano inne, że tak powiem, baty. Tym sposobem współpraca na linii prostytutki – esbecja, MO i wywiad kwitła w najlepsze. Przecież w latach 80. gdańskie hotele dosłownie kipiały od dewizowych „mewek”, które tylko wypatrywały zagranicznych korespondentów, relacjonujących wydarzenia w stoczni, a nawet puszczały farbę, którzy taksówkarze wożą uczestników strajku. Taka ciekawostka… Były też tak zwane dziewiątki, czyli kobiety niezbyt urodziwe, mające na utrzymaniu potomstwo, często samotnie je wychowujące.

Skąd ta nazwa?

Zazwyczaj te panie wychodziły do pracy mniej więcej o dziewiątej wieczorem. Wszystko po to, by zmrok przydał im nieco wdzięku… Dzięki temu mogły solidnie dorabiać do swoich dziennych pensji. Poza tym za donoszenie również często były sowicie nagradzane. Co więcej, współpraca gwarantowała odpowiednią opiekę esbecji, co prawda zdarzali się też natrętni oficerowie prowadzący, którzy chcieli nie tylko informacji, ale i seksu w ramach posłuszeństwa. Przyjmuje się, że nawet 70 procent prostytutek mogło być na „uchu” służb. Przy tej okazji warto opowiedzieć o ciekawym numerze, który podobno wykręcała esbecja. Mianowicie „nasi” mieli być dogadani z węgierskimi tajnymi służbami specjalnymi, produkującymi nielegalne dolary. Trzeba przyznać, że były one szczególne, bowiem miały ukryte specjalne paski, będące odpowiednikiem dzisiejszego GPS-a. Dalej wystarczyło namówić prostytutkę, by ta wręczyła kilka takich dolarów wybranej ofierze, a następnie ludzie ze służb mogli odnaleźć ukryte dolary w domu ofiary i oskarżyć ją o posiadanie fałszywej waluty, dając wybór: idziesz na współpracę albo do paki. O podstawianiu prostytutek i seksagentek ważnym osobom opowiadać już chyba nie muszę. Zresztą nawiasem mówiąc – i o tym ci już wspominałem, izraelskie agentki do dzisiaj mają podobno przyzwolenie samego rabina na wykorzystywanie swoich wdzięków w ramach bezpieczeństwa kraju.

Wróćmy do naszej ojczyzny. W PRL-u chyba najbardziej znaną ofiarą takiego procederu był popularny pisarz Paweł Jasienica, którego ukochana i późniejsza żona okazał się być agentką Służby Bezpieczeństwa.

To był niezły numer. Kobieta donosiła na niego nawet wtedy, jak została jego żoną. Pisała raporty obciążające męża, będąc w toalecie, a wszystko odbierał szpieg, który niby przychodził po jakieś książki. Wraz ze stanem cywilnym zmieniła swój pseudonim. Z „Ewy” przepoczwarzyła się w agentkę o pseudonimie „Max”. To klasyczny przykład, jak działała esbecja. Przecież oni, planując namowę faceta do współpracy, dajmy na to przy okazji wykorzystania prostytutki, dobierali pannę według upodobań potencjalnej ofiary. Jeśli facet lubił brunetki, to mu podsyłano właśnie kobietę o takich włosach. Ba, on nie musiał zamawiać prostytutki. Wystarczył niby przypadkowy bajer, by doprowadzić do kolejnego spotkania z przygodną panną zakończonego seksem. Wyjątkowo perfidne działanie.

A słyszałeś o szkołach w Polsce, w których szkoli się seksszpiegów?

Wiem o jednej takiej placówce. Ale nie mogę zdradzić, czy znajduje się w Polsce.

To nie mówmy o szczegółach – który wywiad ją posiada i gdzie, tylko jak wygląda samo szkolenie.

Dobrze. O tym opowiem, ale nie za wiele. To podmiejski ośrodek… Rekrutowani kandydaci mają w okolicach dwudziestu lat. Wcale nie muszą być chodzącymi playboyami, chociaż mile widziani są fizycznie atrakcyjni.

Tylko heteroseksualiści czy homoseksualiści też?

Obydwie opcje, nic co ludzkie. Poza mężczyznami przyjmowane są oczywiście także kobiety. Szkoli się zresztą nie tylko agentów, ale i osoby, które tylko współpracują z wywiadem. Zapytasz po co? Odpowiedź jest bardzo prosta. Studentowi, prawnikowi, a nawet sportowcowi łatwiej jest znaleźć wymówkę uzasadniającą podróż zagraniczną. No wiesz, wymiana między uczelniami, jakieś spartakiady, uniwersjady… Wszystkie takie aspekty są dodatkowymi atutami. A każdy pozytywny szczegół w przypadku służb specjalnych jest cenny.

Czego się uczy w tym ośrodku? Jak się ubierać, jak modulować głos, mowa ciała... Ale co poza tym?

Bardzo ważne jest uznanie uprawiania seksu za normalną pracę. Dlatego w takiej szkole właściwie na każdym kroku zachęca się do uprawiania tej czynności. Wszystko po to, by pozbyć się wszystkich możliwych oporów przed seksem z nieznajomymi. Konfiguracje są różne. Niejednokrotnie mężczyźni heteroseksualni muszą się przemóc i uprawiać seks z innymi mężczyznami, wiadomo, mogą zdarzyć się różne sytuacje, uniwersalność punktuje. A, no i bardzo istotne jest to, że wszystko działo się pod nadzorem kamer.

Poza wydaniem polecenia "macie się piep...” nie bardzo mogę sobie wyobrazić, jak ci ludzie mieli się przyzwyczajać do seksu z każdym… i traktować to jak podawanie ręki na przywitanie. Ile razy dziennie można się tak witać…

Rozwiązanie jest bardzo proste. Do tego zamkniętego ośrodka przywożono samotne, nieco starsze kobiety. Nie było wtedy dyskusji, po prostu trzeba było z nimi uprawiać seks. Nie można było narzekać, że ten czy ta się nie podoba. Trzeba było traktować to zadaniowo. To trochę jak z prostytutkami. One również nie mogą pisać na ulotkach agencyjnych, że świadczą swoje usługi tylko obdarzonym hojnie przez naturę przystojnym brunetom, do tego z błękitnymi oczami.

Czyli chodziło o to, by ów seksadept, który w swojej zawodowej działalności napotyka nie tylko same Afrodyty, Ganimedesów i Adonisów, mógł bez specjalnego dyskomfortu zaliczyć na przykład niezbyt urodziwą sekretarkę albo i wyliniałego kolesia z miśkiem piwnym zamiast brzucha?

Bingo! Dlatego kobiety i mężczyźni zwożeni do tego ośrodka na szkoleniowy seks często nie dość, że byli nieurodziwi, to jeszcze niezbyt o siebie dbali. To był jakby kolejny poziom wtajemniczenia… Odór potu i inne takie… to była szkoła życia dla agenta, by w seksie nie szukał specjalnie przyjemności, ale robił, jak to mówią, robotę. Oczywiście bywało, że ktoś nie wytrzymał… To był właściwie naturalny system eliminacji najsłabszych jednostek. Dla służb specjalnych – najlepszy. No bo skoro kandydat na seksszpiega nie jest w stanie uprawiać seksu w sterylnych warunkach, to znaczy na prawie swoim terenie, nie martwiąc się o rozpoznanie i dekonspirację, to co będzie, gdy będzie musiał to robić z dodatkową presją?

Poza tym to były też ćwiczenia własnego popędu seksualnego i erekcji. O viagrze można tam było tylko pomarzyć. Poza tym takie seksćwiczenia skutecznie wpajały w agentów miłosną znieczulicę, a przecież obojętność na podniety w tym fachu jest niezmiernie cenna. Trzeba przyznać, że takie szkolenie było mocno nietypowe. Uczono, jak dawać partnerowi maksymalną przyjemność, by ten w podzięce za doznania nieświadomie zdradzał cenne informacje. Przekonywano też, jak zachowywać się w takich sytuacjach, gdy seksualny partner budzi obrzydzenie, by nawet w tej odrazie odnajdować cząstkę perwersyjnej przyjemności, będącej zarazem motywacją do dalszej pracy. I tak na każdym kroku… Szkoleni mieli wspólne łazienki. Wszystko po to, by zrzucić z siebie jakąkolwiek krępację związaną z nagością przy obcych.

Kto był najczęściej ofiarą takich seksszpiegów?

Przede wszystkim samotne, wynudzone kobiety. Szczególnie cenne były sekretarki w ministerstwach, ambasadach i innych ważnych instytucjach, niby to przypadkowo poznane… intensywna adoracja potrafiła zdziałać cuda. Wylądowanie z taką panną, której, jak mówi poeta: od lat „Jowisz pieści łono”, w łóżku nie było szczególnie trudne. A z łóżka do czułych zwierzeń i tajnych informacji już bardzo blisko. Wystarczy rzucić mimochodem, że chciałoby się zobaczyć, jak pracuje nasza Asia, Kasia czy Basia z ministerialnego sekretariatu, poznać rozkład biurka, czy aby nie będzie trzeszczeć… Ta ukradkiem, mój Boże, jak rozpalona… po godzinach poprowadzi nas do swojego ministerstwa czy ambasady. Tam popracujemy dzielnie śród akt i dziurkaczy, by panna miała niezapomniany climax… Rozleniwieni, wypijamy winko czy drinka. W jej szklance wyląduje tabletka usypiająca. I mamy najważniejsze dokumenty na wyciągnięcie ręki.

Wróćmy do zajęć praktycznych ze szkolenia seksszpiegów.

Wszystko, co robili, odbywało się pod czujnym okiem kamer. A ćwiczenia były momentami naprawdę odważne. Jak już mówiłem, zwożone tam ludzkie „seksobiekty” były z reguły odrażające. Wychodzono z założenia, że dobry agent musi pozbyć się odrazy, a najlepiej zrobi to, uprawiając seks z niespecjalnie atrakcyjnymi partnerami, tyczyło się to także seksagentek. Musiały znosić, na wszystkie możliwe sposoby, „chuć” starych capów, od których śmierdziało bimbrem. Później wspólnie ze swoimi wykładowcami kandydaci na seksagentów oglądali filmiki ze swoich amorów i analizowali, co można było zrobić lepiej. Do tego wszystkiego oczywiście dochodziło szkolenie z podstaw szpiegostwa. Czyli praca z różnego rodzaju trutkami, celne strzelanie, by zabić działanie pod presją czasu, szybka jazda samochodem, skoki spadochronowe, wyskakiwanie z rozpędzonego pociągu i oczywiście walka wręcz. À propos wątków seksualnych w szpiegostwie, przypomniał mi się niezły numer brytyjskiego wywiadu. W latach 70. w Belfaście otworzyli sieć salonów oferujących masaże, które w praktyce były agencjami towarzyskimi. Tym sposobem dostawali cenne informacje na tacy. Zresztą ten sam numer wykręcili Izraelczycy z Mosadem na czele, podobnie CIA. Mechanizm był bardzo prosty. Najpierw zarzucało się przynętę i ściągało do tych burdeli ważnych polityków. Dalej kręciło się sekstaśmy, które później okazywały się wyjątkowo przydatne, gdy nagrany polityk nie chciał współpracować. Nawiasem mówiąc, słyszałem nawet taką teorię, że Monika Lewinsky, która swego czasu miała się wdać w słynny romans z prezydentem USA Billem Clintonem, przez co później wybuchła „afera rozporkowa”, miała współpracować z izraelskim Mosadem. W każdej plotce podobno jest ziarno prawdy. Ciekawe, czy w tym wypadku dałoby się to jakoś po latach potwierdzić.

Mieliśmy polską seksagentkę Krystynę Skarbek. Była też niejaka Anastazja Potocka, która w latach 90. podawała się za hrabiankę, miała się przespać z wieloma politykami, co później opisała w swoich pamiętnikach. Czyli lata płyną, ale metody wciąż te same. Zmieniają się jedynie techniki uwodzenia potencjalnych informatorów, czy może raczej poszerzają się o dodatkowe narzędzia, jak na przykład internet.

Zgadza się. Wystarczy podejrzeć, jakie filmy pornograficzne facet ogląda w internecie, by wiedzieć, jak ucharakteryzować podstawioną seksagentkę. Tak samo można zarzucać przynętę za pomocą internetu. Jest tyle portali społecznościowych, choćby Facebook… W końcu łatwiej jest zaczepić swoją ofiarę przez internet, niż wypatrywać jej w kawiarni, łudząc się przy tym, że akurat uda się z nią zainicjować rozmowę.

Do tego dochodzi jeszcze jedna metoda. Sprawa dość świeża, nazywana „zarzucaniem wędki”, ponoć stosuje to nie tylko akwizycja…

Kiedyś na telefonicznego pinga, tak zwane puszczenie strzałki, mówiło się, że jest to „zarzucanie wędki”. Wszystko po to, by nie płacić. To były czasy, kiedy nie było sekundowego naliczania impulsów.
„Puszczamy strzałkę” i liczymy, że ta osoba oddzwoni, bynajmniej nie będziemy sprzedawać jej garnków ani wieść ku zbawieniu… Nawet jeśli tego nie czyni, to wysyłamy jej SMS-a. Najpierw pustego, później – jeśli wciąż brak reakcji – kolejnego: „Co słychać?”. Chodzi o to, by zainteresować naszą ofiarę wiadomościami od nas i spróbować wywołać konwersację.
Służby, próbując zarzucić sieci na taką osobę, doskonale wiedzą, że na przykład niedawno została rzucona przez swoją dziewczynę. Takie informacje znacznie ułatwiają pracę. Kilka głupich SMS-ów może doprowadzić do konwersacji, w której szpieg zacznie solidaryzować się z ofiarą, przyznając, że też niedawno rzuciła go druga połowa. Tym sposobem ofiara i szpieg znajdują wspólne tematy. Nagle okazuje się, że mieszkają w tym samym mieście. Szpieg pisze – pół żartem, pół serio – że to może nie przypadek, że leczą wspólne rany, u niej/u niego też był ktoś, ale już nie ma… może zatem umówią się na kawę? I tak od nitki aż do kłębka sprawy mają się coraz bliżej, aż w końcu przynęta chwyci. Później to już będzie tylko z górki…

Książka "Ile oni wiedzą o Tobie" do kupienia w księgarniach od 15 stycznia.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.

Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić