aktualizacja 

Wyznania lekarza: Będę miał zły dzień? Ktoś dziś umrze

23

Szokujące i porażająco szczere. Właśnie takie są wyznania dr Christiana Unge, które spisał w książce "Jeżeli będę miał zły dzień, ktoś dziś umrze". Jej fragmenty w ramach cyklu #wczytajsię prezentujemy wam poniżej.

Wyznania lekarza: Będę miał zły dzień? Ktoś dziś umrze
(iStock.com)

STAŻ: METODA PRÓB I BŁĘDÓW

Minęły zaledwie dwa tygodnie mojego stażu w Örnsköldsvik, niedużej miejscowości na północy Szwecji, gdy na szpitalnym oddziale ratunkowym pojawił się nieprzytomny pacjent.

Byłem tamtej nocy jedynym lekarzem i miałem się zajmować wszystkimi pacjentami. Ostry dyżur chirurgiczny pełnił tak samo zagubiony kolega stażysta, którego w zasadzie nie widywałem. Nasze dyżurne wsparcie spało w domowych pieleszach, a ja sam dopiero zaczynałem rozumieć, jak czytać kartę pacjenta, jakie informacje nagrywać na kasetach magnetofonowych i jakich pacjentów umieszczać na jakich oddziałach. Chodziło przede wszystkim o logistykę i w bardzo małym stopniu o medycynę. Moje „widzenie tunelowe” dopuszczało jedynie ograniczoną liczbę diagnoz, dlatego też miałem przed oczami... ograniczoną liczbę diagnoz.

Ściany oddziału ratunkowego były pomalowane na pomarańczowo, a linoleum na podłodze skrzypiało pod moimi nowiutkimi drewniakami. Nowym, drogim stetoskopem Littmanna wykryłbym każdy najdelikatniejszy szmer u pacjentów z wadą serca. Kieszenie fartucha miałem wypchane do niemożliwości drogimi leksykonami medycznymi, w które się zaopatrzyłem. Wprawne pielęgniarki – bo większość z nich była stara i bardzo doświadczona – musiały wzdychać za moimi plecami:

„Jeszcze jeden nadgorliwy chłopak ze Sztokholmu, który robi staż na prowincji. Nie ma pojęcia, co go czeka...”.

Miały rację.

Nieprzytomny pacjent, którego przywiozła karetka, mężczyzna po trzydziestce, został znaleziony w śniegu przed jakimś pubem. Był wychłodzony i w stanie śpiączki, ale jego serce biło i miał dobry poziom saturacji bez podawania tlenu. Zastanawiałem się, co powinienem zrobić przede wszystkim.

Człowiek jest w stanie wytrzymać bez jedzenia do miesiąca (na przykład Mahatma Gandhi prowadził strajk głodowy przez 21 dni i przeżył), a bez wody do tygodnia (najczęściej nie dłużej niż 3–4 dni), ale bez tlenu ważne dla organizmu narządy nie wytrzymają długo. Nerki i wątroba ulegają uszkodzeniom po 15–20 minutach, a mózg już po trzech. Żeby człowiek mógł żyć, potrzebna jest pompa (serce) i środek transportu (hemoglobina)
, by tlen trafiał do „tuneli” krwi (naczyń krwionośnych).

To dlatego u człowieka w śpiączce (czy w jakimkolwiek stanie zagrożenia życia) najpierw sprawdza się, czy poszkodowany oddycha, czy drogi oddechowe są drożne (na przykład czy w tchawicy nie utknął kawałek jedzenia) i czy tlen dociera do wszystkich narządów. Saturację kontroluje się pulsoksymetrem, urządzeniem zakładanym na palec lub na ucho. Na koniec sprawdza się tętno, żeby zobaczyć, czy serce pompuje krew.

Stałem bezradny w sali oddziału ratunkowego i zastanawiałem się, co dalej. Serce i płuca pacjenta zdawały się funkcjonować, ale był nieprzytomny. W pamięci kołatało mi jakieś zdanie-szyfr, podające najważniejsze przyczyny nieprzytomności, ale w tej chwili miałem pustkę w głowie. Badałem mężczyznę przez dwadzieścia minut – osłuchałem jego serce i płuca, pouciskałem brzuch, obejrzałem skórę, szukając ran lub wysypki. Wszystko jednak wyglądało normalnie.

Przeprowadziłem badanie neurologiczne, lecz miałem trudności z wywołaniem kilku odruchów. Doznałem przebłysku geniuszu: czy to może być intoksykacja, zatrucie GHB, czyli kwasem gamma-hydroksymasłowym? Wtedy, w 2000 roku, w Örnsköldsvik dużo młodzieży zażywało GHB, narkotyk imprezowy, zwany pigułką gwałtu, w postaci przejrzystej, bezwonnej cieczy, który w niskich dawkach wywołuje upojenie podobnie jak alkohol, ale łatwo można go przedawkować, co powoduje całkowitą utratę przytomności. Najczęściej pacjenci budzili się nagle, zupełnie nieświadomi tego, co im się przytrafiło.

Poczułem się mądry, ale daleki od pewności. Istniały przecież inne, co najmniej równie prawdopodobne możliwości. Na przykład udar. Czy to mógł być niewykryty tętniak, wybrzuszenie któregoś z naczyń krwionośnych w mózgu, które teraz pękło, powodując wylew krwi do mózgu? W takim przypadku trzeba było się spieszyć. Z Örnsköldsvik była ponad godzina drogi do kliniki neurochirurgicznej w Umeå.

W końcu zleciłem tomografię komputerową mózgu pacjenta. Pielęgniarki pobrały mężczyźnie krew do badania, ale ja nie chciałem czekać. Wylew krwi do mózgu miał pierwszeństwo. Pielęgniarki zawiozły go na tomografię.

Po kwadransie zadzwonili z dyżuru rentgenowskiego i zostałem poproszony do telefonu. Lekarz powiedział: – Jedna z pielęgniarek sprawdziła poziom cukru we krwi, badanie wykazało osiemnaście. Osunąłem się na czarny biurowy fotel.

Pacjent był cukrzykiem. Przyjął insulinę, ale nie zaprzątał sobie głowy jedzeniem i był nieprzytomny z powodu niskiego poziomu cukru.

Zawstydziłem się, zleciłem kroplówkę z glukozą, a potem zbadałem mężczyznę, który wrócił z tomografii, osłabiony, wyczerpany, ale już przytomny. Obawiałem się, że niski poziom cukru, który przeoczyłem i dlatego zwlekałem z podjęciem leczenia, mógł poważnie uszkodzić mózg. Tym razem miałem szczęście. Następnego dnia pacjent czuł się dobrze, a ja dostałem nauczkę. Nigdy więcej nie zapomniałem o sprawdzeniu poziomu cukru u nieprzytomnego pacjenta.

W końcu przypomniałem sobie też owo zdanie-szyfr, które na studiach miało nam pomóc zapamiętać częste przyczyny utraty przytomności: HUSK MIDAS (- w zrozumiałym dla Szwedów języku norweskim husk Midas znaczy "pamiętaj Midasa” - przyp. red.))
. "D” w MIDAS oznaczało przecież diabetes – cukrzycę.

Później dużo myślałem o tamtym wydarzeniu. Uzmysłowiłem sobie, że przez całą noc byłem sam. Żadnego bardziej doświadczonego lekarza, z którym mógłbym omówić stan chorego. Następnego dnia spodziewałem się porządnej bury, ale na porannym zebraniu nikt nic nie powiedział, ponieważ nie miałem odwagi pisnąć nawet słowa o mojej pomyłce. Wyglądało na to, że nikt o niej nie wiedział. Nigdy nie było żadnego dochodzenia w sprawie mojego podstawowego, acz potencjalnie śmiercionośnego błędu. Czy to dlatego, że nikt się nie przejmował? Czy raczej podobne sytuacje zdarzały się tak często, że nikomu nie chciało się już nawet palcem kiwnąć?

Ogólnie na początku kariery popełniało się błędy dość łatwo. Łatwo w tym sensie, że nie prowadziło to do żadnych negatywnych konsekwencji. Najczęściej pracowaliśmy sami, bez szczególnego nadzoru ze strony ordynatorów, którzy byli zajęci pacjentami we własnych gabinetach. Praca szpitala, a przede wszystkim oddziału ratunkowego, opierała się w głównej mierze na stażystach. Po prostu nie było pieniędzy na to, żeby nocą w szpitalu dyżurowali starsi lekarze. Ale z perspektywy czasu zdaję też sobie sprawę, że byłem typowym młodym lekarzem-mężczyzną, któremu woda sodowa uderzyła do głowy – uważałem, że potrafię wszystko. Nawet nie przyszło mi na myśl, że mogę zadzwonić i obudzić mojego dyżurnego zastępcę.

Chciałbym móc powiedzieć, że nabrałem pokory i zacząłem dzwonić do dyżurnego, ale w ostatecznym rozrachunku tamto wydarzenie nie nauczyło mnie szczególnie dużo. Kiedy wreszcie mogłem zacząć praktykować medycynę w Örnsköldsvik, wciąż jeszcze byłem oszołomiony tempem wydarzeń i jechałem na adrenalinie. Młody. Mężczyzna. Słaba świadomość samego siebie.

Dlaczego w tym kontekście wspominam o mojej płci? Jedynie z powodu prostej i całkiem nienaukowej obserwacji, że niezmiernie rzadko spotykałem lekarki z poczuciem wyższości.

Piętnaście lat później jestem ordynatorem oddziału wewnętrznego i lepiej znam narzędzia, którymi dysponuję. Nie przegapiłbym niskiego poziomu cukru u nieprzytomnego pacjenta (tak sądzę) i nie panikuję na oddziale ratunkowym. W konkretnych przypadkach mam własne checklisty, pozwalam sobie na powtórne sprawdzanie, dyskutowanie ze sobą samym i z innymi – lekarzami, pielęgniarkami, sanitariuszami – zanim podejmę decyzję, jak będziemy postępować na przykład z nieprzytomnym pacjentem. Rzadko panuje aż taki pośpiech, żeby nie można było pozwolić sobie na te pół minuty refleksji, zastanowienia nad całą sytuacją.

Dzisiaj mam już świadomość – nader bolesną – jak mało potrafiłem na początku. A także tego, jak bardzo nie zdawałem sobie sprawy z własnych braków w wiedzy. I jak bardzo mi się spieszyło. Być może było to naturalne – coś w rodzaju mechanizmu obronnego, żeby w ogóle mieć odwagę podjąć pracę w szpitalu i nie dać się zjeść stresowi. Dopiero z czasem przychodzi świadomość, że medycyna jest nieskończona. Że moja wiedza jest szeroka, ale powierzchowna.

Każdego miesiąca uczę się o nowych chorobach i ich objawach, o których nigdy nie słyszałem. Każdego miesiąca dostrzegam, że muszę powtarzać proste procedury lecznicze i rozpoznania. Czasami, kiedy muszę poddać się w obliczu faktu, że nigdy nie będę mógł rozluźnić się w pracy, frustracja potrafi być wszechogarniająca. Jeżeli nie chcę mieć poczucia, że poziom mojej wiedzy medycznej staje się niebezpiecznie niski, muszę wciąż się douczać, najlepiej codziennie – cały czas, gdy leczę pacjentów.

Moim zdaniem na ten właśnie aspekt naszej pracy – umiejętność przyznania się do pomyłki i przedyskutowanie jej z innymi – powinniśmy zwracać baczniejszą uwagę. W kręgach lekarskich panuje powszechny lęk, że ktoś przyłapie nas na popełnieniu błędu. Dlatego właśnie większość lekarzy stara się ukrywać swoje pomyłki. Jest to niewłaściwe, ale też niemądre. Rozmawiając o popełnionych błędach, można się bardzo dużo nauczyć.

Więcej tajemnic z lekarskich gabinetów poznasz z książki "Jeżeli będę miał zły dzień, ktoś dziś umrze" Christiana Unge:

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.

Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić