Japońscy doktorzy Mengele. Bestie gorsze od hitlerowców?

57

Bestialskie eksperymenty w imię nauki. Tortury wymuszone wizją postępu. Ale też –nieludzkie próby przeprowadzane z czystego okrucieństwa.Takie, w których ofiar nawet nie uznawano za ludzi. Nieszczęśnicy byli zaledwie "kłodami drewna".

Japońscy doktorzy Mengele. Bestie gorsze od hitlerowców?

Japońska ekspansja w Azji zaczęła się od Mandżurii. To właśnie tam, w latach 30. XX wieku, cesarskie wojsko stworzyło pierwsze laboratorium, w którym "królikami doświadczalnymi" mieli być chińscy więźniowie.

Chodziło o badania nad bronią chemiczną i biologiczną. Kandydat na szefa tego ośrodka wydawał się oczywisty. To Shiro Ishii, lekarz i mikrobiolog, który kilka poprzednich lat spędził na podróżach po Europie. Tam przyglądał się efektom stosowania gazów bojowych w I wojnie światowej.

Tokijskie kręgi władzy były już wówczas zdominowane przez militarystów i Ishii z łatwością przekonał ministra wojny do programu budowy broni masowego rażenia. Pierwsze laboratorium powstało w obozie Hong Ma, w opustoszałym miasteczku niedaleko Harbinu (największe miasto Mandżurii). W 1936 roku Ishii, awansowany na pułkownika, miał już dość środków i wpływów, by uruchomić spory kompleks badawczy. Powstał on w wiosce Pingfan pod Harbinem.

Na obszarze paru kilometrów kwadratowych, odizolowanym murem i drutem kolczastym, Japończycy zbudowali laboratorium, pawilon więzienny, fabryczkę broni chemicznej oraz bakteriologicznej, a także piec krematoryjny. Ishii miał także do dyspozycji poligon do ćwiczeń w terenie oraz eskadrę samolotów z pilotami.

Shiro Ishii, lekarz i mikrobiolog, z łatwością przekonał ministra wojny do programu broni masowego rażenia. Program badawczy obejmował eksperymenty na ludziach.

Naukowa elita w służbie zbrodni

Ośrodek do 1941 roku działał pod oficjalną nazwą „wydziału zapobiegania epidemiom i oczyszczania wody Armii Kwantuńskiej”. Potem dostał kryptonim, który do dziś wywołuje złowieszcze konotacje: Jednostka 731.

Ishii zgromadził elitę lekarzy i naukowców ściągniętą z japońskich uczelni, a także pracowników cywilnych – w sumie parę tysięcy ludzi. W ramach różnych oddziałów mieli hodować i produkować zarazki chorób zakaźnych, prowadzić próby laboratoryjne i polowe, a także testować środki przenoszenia (aerozole, specjalne porcelanowe bomby lotnicze).

Ośrodek w Pingfan nie był jedyny – inne powstają m.in. pod Nankinem, Changchun (ówcześnie Xinjing), nawet w Singapurze. Wszystkie bez skrupułów wykorzystywały ludzi w roli królików doświadczalnych. Już po wojnie jeden z japońskich oficerów sądzonych przez Sowietów w tzw. procesie chabarowskim, powiedział: "Wiem, że jak długo istniało więzienie w Jednostce 731, żaden z więźniów nie wyszedł z niego żywy."

_Sprowadzaniem do laboratorium osób do eksperymentów zajmowała się Kampeitai. Na tym zdjęciu z 1935 roku jej żandarmi podróżują pociągiem _

„Byli tylko kawałkami mięsa”

Do laboratoriów Jednostki 731 trafiali jeńcy wojenni (głównie chińscy, ale także sowieccy i koreańscy), domniemani szpiedzy, ale także zwykli cywile, aresztowani i dostarczani do ośrodków kontyngentami przez Kempeitai – cesarską tajną służbę.

Japońska ekspansja w Azji od początku była nasycona niebywałym okrucieństwem. Armia od szeregowca po generała z jednej strony karmiła się kultem bezwzględnego podporządkowania, z drugiej: przesiąknięta była pogardą wobec życia. Zarówno własnych żołnierzy, jak i cywilów na podbijanych terenach. Mordy, gwałty, grabieże, zmuszanie do niewolniczej pracy, dehumanizacja jeńców i ofiar cywilnych – wszystko to przybrało skalę masową.

W Jednostce 731 i podobnych ośrodkach ofiary były określane jako maruta – "kłody", "klocki drewna". Tracili imiona i nazwiska. Stawali się numerami, co ułatwiało oprawcom nie tyle ewidencję, co opisywanie doświadczeń. "Krzyczeli i krzyczeli".

Nie uważaliśmy tych "kłód", tych ""klocków"" za istoty ludzkie. Byli tylko kawałkami mięsa do poćwiartowania na pniaku – relacjonował naoczny świadek eksperymentów.

Zbrodnicza wyobraźnia japońskich naukowców nie miała granic. Jeśli nawet pewną część tych eksperymentów można było uzasadniać potrzebą naukową czy militarną, to większość służyła wyłącznie zaspokojeniu sadystycznych skłonności ich organizatorów.

Zmaltretowane ludzkie "kłody" pozbawiano życia między innymi poprzez ścięcie. Na zdjęciu australijski komandos, sierżant Leonard G. Siffleet, tuż przed śmiertelnym ciosem zadanym przez Japończyka Yasuno Chikao w październiku 1943 roku.

Szczury, pchły i dźwięk deseczki

Więźniom w Pingfan wszczepiano zarazki: cholery, tyfusu czy dżumy. Cywilni pracownicy, którzy aplikowali zastrzyki, opowiadali po latach, że więźniowie zarażeni dżumą w ciągu paru dni chudli w oczach, a skóra robiła im się niemal czarna.By sprawdzić i wzmocnić zjadliwość poszczególnych szczepów, zarażano chorych między sobą. Jeśli ktoś wyzdrowiał, czekały go kolejne testy – aż do śmierci.

Prowadzono także próby na poligonie. Polegały na tym, że do pali gdzieś w polu przywiązywano kilkunastu więźniów, a potem zrzucano na okolicę bomby z pchłami przenoszącymi bakcyla choroby. By taką broń spreparować, trzeba było najpierw przygotować hodowlę tysięcy zakażonych szczurów, na których pchły mogłyby pasożytować.

Inny test przewidywał poranienie ofiar odłamkami bomby „zainfekowanej” zgorzelą gazową – okaleczeni umarli w mękach w ciągu tygodnia.

Kobiety zapładniano, a następnie usuwano płody na różnych etapach ciąży. W trakcie ciąży zarażano je także syfilisem i obserwowano, jak choroba się rozwija. Testowano na żywych ludziach urządzenia do dezynfekcji ogniem.

Wycinano organy wewnętrzne, by sprawdzić, bez których człowiek może przeżyć i jak długo. Pozostawiano ludzi na 40-stopniowym mrozie, aby ich kończyny ulegały odmrożeniu (dopóki przy uderzeniu "nie wydawały dźwięku podobnego do dźwięku deseczki"), a potem próbowano je na różne sposoby rozmrażać.

Zobacz także: Uratował tysiące więźniów Auschwitz. Józef Bellert. Lekarz i bohater

Lekarze-zbrodniarze i szpitalne sale tortur

Chirurdzy amputowali ofierze obie ręce, po czym lewą przyszywali w miejsce prawej, aby sprawdzić, czy przeszczepienie się przyjmie. Ludziom wstrzykiwano do nerek koński mocz, przetaczano olbrzymie ilości zwierzęcej krwi, rażono ich prądem, napromieniowywano aparatami rentgenowskimi, wystawiano na działanie gazu musztardowego.

Pewien eksperyment polegał na tym, że dwóch ludzi tygodniami dostawało tylko herbatniki i wodę, nie pozwalano im też spać, za to mieli dźwigać 20-kilogramowe worki z piaskiem.

Doświadczenie trwało mniej więcej dwa miesiące (...). Nie mogli przeżyć dłużej – wspominał jeden ze świadków-pielęgniarzy. Takimi metodami sprawdzano, ile czasu potrzeba, aby człowiek umarł z głodu, od odwodnienia, zimna czy pozbawienia światła słonecznego.

Wiwisekcje wychodziły poza druty tajnych ośrodków. Niektóre były uzasadniane potrzebą przyspieszonego szkolenia lekarzy polowych. W szpitalach chirurdzy na żywych, uśpionych Chińczykach demonstrowali, jak wycinać wyrostek robaczkowy, amputować kończynę czy usunąć część jelita. Zdarzało się, że „obiektom” strzelano z różnej odległości w brzuch, by potem bez znieczulenia wyjmować kulę. Zmaltretowane „kłody” na koniec dobijano zastrzykiem w serce lub ścinano im głowy szablą.

Na mniejszą skalę eksperymentowano także na amerykańskich pilotach i marynarzach, którzy dostali się do niewoli. Jednym wstrzykiwano malaryczną krew, innym podawano nieznane toksyczne substancje. W Mukdenie ofiarą takich praktyk padło prawie 1,5 tys. alianckich jeńców. Niektórzy przeżyli – i o sprawie zbrodniczych japońskich eksperymentów zrobiło się na świecie głośniej dopiero wtedy, gdy po wielu latach zaczęli o niej
mówić.

Pozostałości po harbińskim budynku numer 6, gdzie pracowano nad bronią bakteriologiczną

Zagazować i spalić czyli zacieranie śladów

Japończycy próbowali używać broni biologicznej już podczas walk z ZSRR, m.in. zakażając rzekę płynącą w stronę granicy pałeczkami tyfusu i cholery. Używali jej także przeciw Chińczykom – wiadomo o przypadku, gdy przed własnym odwrotem skazili grunt zarazkami wąglika, ale epidemia sięgnęła także ich oddziałów. Zrzucano też nad chińskimi wioskami plewy bawełniane i łuski ryżu zarażone dżumą, co skutkowało lokalnymi epidemiami.

Szykowali się jednak do operacji na znacznie większą skalę. Bomby z pchłami roznoszącymi dżumę miały być użyte przeciw alianckim obrońcom półwyspu Bataan na Filipinach. Ci jednak i bez tego się poddali. Specjalistów od broni bakteriologicznej i samą broń wysłano na Saipan tuż przed amerykańską inwazją, ale ich okręt został storpedowany. Zamyślano zrzucić ładunki biologiczne m.in. na Australię i Indie.

Okrutne eksperymenty prowadzono także wtedy, gdy klęska Cesarstwa była już więcej niż oczywista. Gdy na Hiroszimę i Nagasaki spadły bomby nuklearne, a wojska sowieckie ruszyły na Mandżurię, dowództwo Jednostki 731 przystąpiło do zacierania śladów swojej działalności w Pingfan.

Ewakuowano personel, część budynków wysadzono, niedobitki więźniów zagazowano. Oficerowie i naukowcy uciekali na południe, próbując przez Koreę dostać się po cichu do Japonii. Podobny scenariusz realizowały inne tajne ośrodki.

Zbrodniarze niszczyli dowody w postaci zdjęć i dokumentów, ale sporo ocalało. Niektórzy nie zdołali zbiec przed Sowietami. Ci po kilku latach urządzili im wspomniany proces w Chabarowsku. Były dowódca Armii Kwantuńskiej oraz paru innych oficerów i naukowców dostało po 25 lat.

Sekrety, immunitety i kariery

Amerykanie mieli wobec członków Jednostki 731 inne plany. Podczas procesów tokijskich (azjatycki odpowiednik Norymbergi) nie wspomniano o nich słowem. Dostali od generała MacArthura, w praktyce władającego powojenną Japonią, swoiste immunitety, co było ceną za złożenie zeznań i udostępnienie ocalałych wyników badań. Na MacArthurze nie robiło wrażenia nawet to, że ofiarami eksperymentów byli także amerykańscy żołnierze.

Tokio stało się zimnowojennym sojusznikiem Waszyngtonu i obie stolice latami solidarnie strzegły tajemnicy bestialskich doświadczeń z czasów wojny. Rząd japoński dopiero w latach 80. przyznał, że je przeprowadzano.

Ze względu na powojenną współpracę Japonii z USA większość przeprowadzających eksperymenty na ludziach uniknęła kary. Na zdjęciu przesłuchanie członka Kempeitai na Borneo w październiku 1945 roku.

Dowódcy i lekarze związani z Jednostką 731 i podobnymi ośrodkami zrobili w powojennej Japonii kariery. Jeden z nich stanął na czele krajowego stowarzyszenia lekarskiego, wielu otrzymało nagrody w kraju i za granicą. Np. Masaji Kitano –podczas wojny zastępca Ishiiego na stanowisku dowódcy Jednostki 731 –został jedną z najważniejszych postaci farmaceutycznego giganta Green Cross.

Nie wiadomo dokładnie, co się działo po wojnie z Shiro Ishiim. Niektóre źródła wskazywały, że w Maryland pomagał Amerykanom w pracach nad bronią biologiczną, inne mówiły, że prowadził klinikę w Japonii. Wiadomo na pewno, że ani jemu, ani żadnemu z japońskich „doktorów Mengele” po wojnie włos z głowy nie spadł.

Bibliografia

  • Beevor Antony, Druga wojna światowa, Kraków 2013.
  • Harris Sheldon H., Factories of Death. Japanese Biological Warfare, 1932-1945, and the American Cover-up, Nowy Jork 1993.
  • Margolin Jean-Louis, Japonia 1937-1945. Wojna armii Cesarza, Warszawa 2009.
  • Stefanicki Robert, Miliard pcheł doktora Ishii[w:] „Gazeta Wyborcza” (dodatek „Ale Historia”), 2012.07.16.

Mateusz Zimmerman -Dziennikarz i publicysta portalu Onet.pl, z którym jest związany od 2010 r. Zajmuje się głównie tematami historycznymi. Wcześniej publikował w „Dzienniku Polskim” i periodykach studenckich. Absolwent politologii i dziennikarstwa (UJ).

Spodobał Ci się artykuł? Zobacz również: „Homo Holocaust”. Jaki los spotkał europejskich homoseksualistów w czasie II wojny światowej?

Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić