Mój mąż wyszedł na godzinę. Nie ma go od 23 lat
1 listopada to czas zadumy, wspomnień tych, którzy odeszli. To rodzinne spotkania przy grobach, zapalanie znicza. Są jednak tacy, którzy stracili swoich bliskich, ale nie mogą pójść na ich groby. Bo ich nie ma.
Najgorsze były pierwsze święta. Po raz pierwszy bez Andrzeja. Anna z Lublina nie miała już siły płakać. Musiała być silna. Dwóch małych synów wciąż pytało, gdzie jest ich tata. Co miała im odpowiedzieć? Że policja odnalazła jedynie jego spalony samochód pod lasem? Dzisiaj nie łudzi się już, że Andrzej żyje. Pogodziła się z tym.
"Trzy światy Johna Scherera". Ekspertka zachęca, by wypróbować
26 listopada 2002 roku był dla Anny koszmarem z najgorszego snu. To wtedy zaginął jej mąż. Andrzej handlował wtedy używanymi samochodami. Sprowadzał je głównie z Niemiec. Tego dnia wyszedł wieczorem z domu. Był umówiony ze znajomym. Miał od niego odebrać dług. Obiecał, że zaraz wróci. Często wracał dość późno do domu. Miał wielu klientów.
Nie czekała na niego. Zasnęła. Kiedy się obudziła, męża nie było obok niej. Telefon jego milczał. Nie miała też żadnej wiadomości od niego na swoim telefonie. Sprawdziła, czy nie ma wyciszonego telefonu. Nie był.
Rano zaczęła wydzwaniać po wszystkich znajomych. Nikt nic nie wiedział. Z każdym kolejnym telefonem była coraz bardziej zaniepokojona. Początkowo sądziła, że może gdzieś się zasiedział, popsuł mu się telefon, wyładował i nie mógł jej powiadomić. W końcu zgłosiła jego zaginięcie na policję.
Kilka dni później – kilkadziesiąt kilometrów od ich domu funkcjonariusze natrafili na wrak spalonego samochodu. To był opel jej męża. Po Andrzeju nie było jednak najmniejszego śladu. Nawet psy tropiące nie podjęły tropu. Padający deszcz zmył wszystkie ślady.
Policja przesłuchała kilkanaście osób. W tym znajomego Andrzeja, który widział go po raz ostatni. Przepadł jak kamień w wodę. Żadnego punktu zaczepienia. Nic.
Śledczy zakładali różne wersje. Najmniej prawdopodobna była ta, że Andrzej uciekł. To nie wchodziło w rachubę. Był wzorowym mężem. Z anną tworzyli zgraną, kochającą się parę, a dzieci były oczkiem w jego głowie.
- Nie łudzę się już, że mój mąż żyje – mówi dziś, po 23 latach żona Andrzeja. - Najgorsze były pierwsze dni, miesiące po jego zaginięciu. Synowie mieli po 8 i 9 lat. Wciąż pytali, gdzie jest tata. Młodszy przez dłuższy czas miał straszne wyrzuty sumienia. Sądził, że coś może źle zrobili i tata od nas odszedł. Musiałam być twarda i ciągle im tłumaczyć, że tata wróci. Że wszystko się ułoży i znów będziemy wszyscy razem.
Nie wrócił. Synowie są już dorośli, założyli rodziny. Długo jednak nie potrafili sobie wytłumaczyć, że ktoś może tak nagle zniknąć. Jak ich ojciec - bez śladu, jakby rozpłynął się w powietrzu. Z czasem przestali pytać. Często opowiadali jednak, że tata im się śnił. Jej również pojawiał się we śnie. Żywy.
Anna przez te wszystkie lata próbowała także sama trafić na najmniejszy ślad męża. Była nawet u wróżki. Ona, która całe życie wyśmiewała się z takich "czarów".
Pierwsze święta bez niego były koszmarne. Anna z trudem hamowała łzy. Kolędy w radio, opłatek, życzenia, prezenty. W niczym to nie kojarzyło się im z radością świąt. Wręcz odwrotnie. Bolało jak diabli. Na szczęście bliscy ją wspierali na każdym kroku.
- Najgorsze były dla mnie właśnie wszystkie święta i Zaduszki – przyznaje Anna. - No bo gdzie miałam zapalać znicz? Najpierw się łudziłam, że mąż żyje, a potem – jak już się pogodziłam z jego śmiercią, to co, miałam w domu go zapalać?
Od kilku lat zapala już dwa znicze. Po śmierci teściowej stawia je na jej grobie – jeden dla niej, drugi dla Andrzeja.
- W świetle prawa jestem wdową – mówi. - Pogodziłam się z myślą, że mój mąż został zamordowany. Pogodziłam się też ze świadomością, że sprawca czy też sprawcy wciąż są na wolności. Może nawet od czasu do czasu gdzieś tam mają wyrzuty sumienia. A może już nie żyją?
Trudno mi się jednak pogodzić z faktem, że nie mogę tak jak inni pójść na cmentarz, zapalić znicz i chociaż chwilę porozmawiać z Andrzejem. Spojrzeć na jego twarz na fotografii i opowiedzieć mu, jak nasze dzieci dorosły, jak się wspieramy do dzisiaj. Cholernie mi brakuje tego. Kiedyś myślałem, że lżej byłoby mi, gdyby na przykład długo chorował przed śmiercią. Może wtedy zdążyłabym się z nim pożegnać. A tu? Miał być przecież za godzinę. A to już prawie ćwierć wieku...