PRL – bez trzepaka nie było zabawy. W co jeszcze bawiło się dzisiejsze pokolenie dorosłych?
Cymbergaj, kapsle, gra w gumę – to tylko niektóre z zabaw pamiętające czasy PRL-u. Były jeszcze podchody i rzucanie monetami. Jedno jest pewne – dzieci w czasach PRL-u nie nudziły się. Nawet bez smartfona i internetu.
W czasach PRL-u większość dzieci wolała spędzać czas na świeżym powietrzu niż w domu. Podwórka, osiedla, boiska tętniły życiem do późnego wieczora. W wakacje – od rana. Nie trzeba było się umawiać tak jak dzisiaj SMS-ami czy na portalach społecznościowych. Wystarczyło wyjść na dwór, żeby spotkać kolegów. W co się bawiły dzieci? To już zależało od ich kreatywności i wyobraźni. A zatem zapraszamy do sentymentalnej zabawy z dawnych lat. Gotowi?
Hop na trzepak!
Kiedyś stał przy każdym bloku. Przed świętami, od rana mieszkańcy z trzepaczką w ręku pozbywali się kurzu z dywanów i chodników. W pozostałe dni było to jedno z ulubionych miejsc zabawy dzieciaków. Wspinanie się, podciąganie, robienie fikołków czy wymyków – to potrafiło większość dzieci. Podczas tych ćwiczeń zdarzały się bolesne upadki, zadrapania, sińce, ale byli i tacy, których miłość do trzepaka doprowadziła do profesjonalnych treningów akrobatyki czy gimnastyki.
Kapsle
Zasady gry były bardzo proste. W kapsel trzeba było tak umiejętnie pstrykać, żeby pierwszym dobrnąć do mety. "Torem wyścigowym" były linie narysowane kredą na chodniku czy asfalcie. Im więcej zakrętów – tym trudniejszy był wyścig i też dłużej trwał. Kapsel nie mógł dotknąć ani przekroczyć linii. W takim przypadku jego "pstrykacz" zaczynał wyścig od początku albo tracił kolejkę. Ta gra była szczególnie popularna podczas odbywającego się co roku kolarskiego Wyścigu Pokoju. Każdy z uczestników gry miał kapsel w innych barwach państwa lub udawał konkretnego kolarza. Każdy chciał być oczywiście Szurkowskim, Mytnikiem lub Szozdą.
Cymbergaj
W tej grze odbywały się nie tylko rozgrywki o mistrzostwo klasy, ale i szkoły. Niektórzy dzisiaj się śmieją, że to była pewna namiastka dzisiejszej gry komputerowej FIFA, ale bardzo uproszczonej. Gra polegała na uderzaniu większą monetą w mniejszą, która udawała piłkę. W tej popularnej grze brało udział dwóch zawodników. Zwyciężał ten, który strzelił więcej goli. Monetę uderzano niewielką linijką lub grzebieniem. A bramkami były często dwie narysowane na ławce linie. I często dochodziło wtedy do kłótni, czy "piłka" była w bramce, czy nie. System VAR, jaki znamy dziś z piłkarskich transmisji, jeszcze się nikomu nie śnił...
Podchody
Ta zabawa mogła trwać nieraz kilka godzin. Chyba, że zaniepokojeni rodzice zawołali swoje pociechy do domu. Podchody stały się popularne po tym, jak w latach 60. i 70. na ekranach kin pojawiła się seria filmów o dzielnym Apaczu Winnetou. Każdy chłopak chciał być tak odważny , sprytny i mądry jak ten Indianin. Do podchodów potrzeba było większej liczby uczestników. Z nich wybierano dwa zespoły. Zadaniem jednych było ukrycie się w terenie. Drudzy mieli ich odnaleźć po pozostawionych śladach, będącymi wskazówkami dla tropicieli. Tu trzeba było wykazać się i spostrzegawczością, i sprytem. Czasami taką wskazówką była mało widoczna strzałka ułożona z kamyków lub narysowana na murze. A co miał Winnetou z tym wspólnego? Jako wytrawny Indianin potrafił odnaleźć drogę nawet po złamanej gałązce. Każdy chciał być taki jak on.
Gra w gumę
Przy tej zabawie nie trzeba było aż tak główkować, jak przy podchodach. Liczyła się sprawność fizyczna dziewczynek. Bo to była "babska" zabawa. Chłopcy się w to nie bawili. Bo wstyd. Do tej zabawy potrzebna była dość długa guma. Czasami była w jednym kawałku, a czasami kilka powiązanych ze sobą, które wcześniej były w majtkach czy sukience. Jedna dziewczynka trzymała gumę nogami z jednej strony, druga z przeciwnej. Trzecia skakała przez nią. Ale to tylko pozornie było łatwe zadanie. W grze trzeba było przejść zazwyczaj dziesięć etapów. Każdy kolejny – trudniejszy. Najprostsze było przeskoczenie obunóż z jednej strony gumy na drugą. Każdy kolejny etap był coraz trudniejszy – guma była umieszczana coraz wyżej, a skoki coraz bardziej skomplikowane, łącznie z koniecznością wykonania obrotu, albo skakaniem jedną nogą. Każdy błąd – to "skucha" i powtarzanie etapu. Niektórzy grali w gumę także w domu. Tu wystarczyły dwa krzesła, do których mocowano gumę. Pewnie w domowym zaciszu ćwiczyli też w ten sposób niektórzy chłopcy. Zwłaszcza że koledzy nie widzieli...
Czytaj też: Szkoły w czasach PRL-u. Jasiu, marsz do kąta!
Gra w znaczki i monety
To była popularna zabawa w latach 70. Tak jak wszystkie inne – również mało skomplikowana. Trzeba było mieć jedynie znaczki pocztowe i mocne palce. Jeden z zawodników kładł swój znaczek na otwartej dłoni i uderzając palcami o kant stołu sprawiał, że znaczek "frunął" na blat. Zadaniem drugiego gracza było uderzyć w podobny sposób tak, żeby jego znaczek dotknął lub przykrył znaczek rywala. Wtedy ten znaczek zmieniał właściciela. Niektórzy przyklejali od spodu cienki kawałem tekturki, żeby znaczek lepiej "frunął". Nie wszyscy uczestnicy tej gry na to się jednak zgadzali i ci "od tekturki" byli dyskwalifikowani.
W podobny sposób grano również monetami, uderzając nimi o ścianę. Wygrywał ten, którego moneta dotykała lub zakrywała inną. W znaczki lub monety grano często na przerwach w szkole. Dopóki nauczyciel ich nie nakrył. Bądź co bądź, ta gra ocierała się już o hazard.
Tiki-tiki oraz jo-jo
Prostszych zabawek jak te, w PRL-u raczej nie było. Kupowano je najczęściej na odpustowych straganach. Tiki-tiki to były dwie kule wykonane z masywnego plastiku połączone sznurkiem. Pośrodku niego był specjalny pierścień, który zakładano na środkowy palec. Na czym polegała zabawa? Trzeba było dłonią – energicznie potrząsając z góry na dół - wprawić te kule w ruch, żeby uderzały o siebie. Niby proste, ale zanim ktoś doszedł do wprawy, to wiele razy syczał z bólu, kiedy kula uderzyła go w palce. Wygrywał ten, komu dłużej udawało się uderzać kulami o siebie. Jo-jo było jeszcze prostsze. Była to garść trocin zwinięta szczelnie w kolorowy papier i z doczepioną gumką, której koniec owijano wokół nadgarstka. Tak samo trzeba było machać ręką z góry na dół, żeby jo-jo jak najdłużej odbijało się od dłoni. Nie były to wymyślne i zbyt skomplikowane zabawy, ale uczyły koordynacji ruchów. Przy tiki-tiki jednak starsi tracili cierpliwość. Te plastikowe kule robiły tyle hałasu, co pistolety na korki. Też kupowano je na odpustach.