Marcin Moneta| 

Sprawa Tarwida – najgłośniejszy proces poszlakowy PRL. Czy biolog zabił żonę?

11

21 stycznia 1955 roku wieczorem biolog Kazimierz Tarwid wrócił do domu. Po wejściu do mieszkania wezwał pogotowie. Jego młodziutka żona leżała na kanapie nie dając śladu życia. Obok – na szafce nocnej – stał słoik z cyjankiem. Lekarz stwierdził zgon, co Tarwid zdawał się przyjąć zupełnie obojętnie. Nie drgnął ani jeden mięsień na jego twarzy. Niedługo później zapukali do niego funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej. 

Sprawa Tarwida – najgłośniejszy proces poszlakowy PRL. Czy biolog zabił żonę?
Kazimierz Tarwid walczył w Powstaniu Warszawskim

Kilka miesięcy później został oskarżony o zabicie żony i upozorowanie jej samobójstwa. Historia tajemniczej śmierci, z romansami i miłostkami w środowisku warszawskich naukowców w tle, podziałała na opinię publiczną jak płachta na byka.

W połowie lat 50. ubiegłego wieku cała Polska Ludowa żyła „sprawą Tarwida”, który miał zamordować swoją o 20 lat młodszą żonę. Warszawa dosłownie huczała od plotek. Podobno zrobił to, by bez przeszkód romansować z inną….

Ten układ był typowy. Można rzec – spotyka się go prawdopodobnie na każdej wyższej uczelni na świecie. On – przystojny i inteligentny profesor, mężczyzna z pozycją, do którego lgną koleżanki po fachu i studentki, ona – jego podopieczna, studentka – laborantka zakochana po uszy. Po tym jak mąż rozchodzi się ze starszą żoną, ta młodsza zajmuje jej miejsce. Od tej pory to ona będzie „panią profesorową”.

Taki sam scenariusz zrealizował się w murach Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. To tu pracował bardzo ceniony biolog, prekursor ekologii w Polsce – profesor Kazimierz Tarwid. Miał wszystko, czym mógł działać na kobiety – sławę, pozycję i pieniądze (oczywiście jak na warunki Polski Ludowej). Był przystojny, wysoki i umiał romansować – a przynajmniej tak mówili „życzliwi”. W kuluarach plotkowano, że lubił kobiece wdzięki.

Jego pierwszą żoną była młodsza o rok Helena Siwicka. To razem z nią przetrwał okupację. Wykładał w ramach tajnego nauczania, był członkiem Armii Krajowej. Nie wahał się sięgnąć po broń. Jako porucznik o pseudonimie „Antoni” walczył w Powstaniu Warszawskim. W 1944 roku urodziła się ich pierwsza córka. Mieli jeszcze jedno dziecko, jednak związek, który przetrwał wojnę, nie przetrwał, gdy kurz bitewny opadł. Kazik wrócił do normalnej pracy, szybko robił karierę w SGGW i Polskiej Akademii Nauk. Na horyzoncie pojawiła się „ta druga”. Czy to dla niej zostawił żonę, czy rozstali się zanim się z nią związał? Tego nie wiadomo, w każdym razie bardzo szybko po rozwodzie znalazł pocieszenie w ramionach młodszej. Zaraz też zaszła w ciążę. A pierwsza żona? Mocno starała się, by plotkami zohydzić przed ludźmi eksmałżonka…

20 lat młodsza od Kazika Teresa Bieskierska była studentką i laborantką , zapatrzoną w naukowca, jak w obrazek. Piękna, młodsza, namiętna – romans wybuchł gdzieś między zajęciami, a konsultacjami, w salach wykładowych, laboratoriach… W 1950 roku Tarwid poślubił 22 letnią wówczas Teresę. Niedługo później młoda małżonka urodziła mu dwie córeczki.

Pozornie byli idealnym małżeństwem. Oboje ze świata naukowego, reprezentowali warszawskie wyższe sfery. A jednak nie wszystko w tej układance pasowało. Szybko okazało się, że życie rodzinne koliduje z rozbudzonymi ambicjami zawodowymi. Czy tylko z nimi? Może także z towarzyską naturą małżonka, który nie pozostawał obojętny na kobiece wdzięki?

Kazimierz Tarwid nie poświęcał zbyt wiele czasu rodzinie. Pracował po 12 a nawet 16 godzin dziennie. Przychodził późnym wieczorem, choć bywało, że nie przychodził w ogóle. Zarywał nocki w Zakładzie Ekologii Polskiej Akademii Nauk. Czasu na rozmowę, na wsłuchanie się w partnera nie było zbyt dużo. Teresa musiała zadowolić się tym, że ma Kazika na raty, że nie jest na wyłączność, musi dzielić go z jego naukową pasją i powołaniem.

Takiego sobie wybrała, czy jednak rzeczywiście chodziło tylko o naukę? Nie była przecież ślepa, ani głucha. Zdawała sobie sprawę że tym, czym podziałał na nią, działał i na inne kobiety. Wiedziała, że konkurencja do „przejęcia” Kazika, jest niemała. Każdego dnia otaczały go wszak laborantki, panie doktor i inne pracownice uczelni.

Wkrótce zresztą zaczęły docierać do niej plotki. Nie bezpośrednio, ale stopniowo, falami, jak okręgi na wodzie. Gdzieś tam wspominano o jego „bujnej naturze’, gdzieś tam pojawiła się niejaka „ruda” Eliza, studentka a potem asystentka profesora. Czy to z nią przesiadywał całe noce w laboratorium?

Czy to dlatego miał dla Teresy i córeczek coraz mniej czasu, był coraz bardziej zalatany, odpowiadał coraz bardziej zdawkowo? W sercu młodej żony kwitła rozpacz…

Słoiczek

Tego wieczoru w styczniową noc 1955, w odróżnieniu od dziesiątków podobnych wieczorów, znaleźli w końcu czas na to, by być razem. Znalazło się nawet i miejsce dla gości. Teresa zaprosiła na kolację profesora Eugeniusza Grabdę, do którego później dołączył profesor Kazimierz Adamczewski. Dlatego też żona przypominała mężowi, żeby koniecznie był w domu. Wieczór zdawał się udany. Oboje mieli dobre humory. Teresa chętnie opowiadała o planach naukowych.

Goście posiedzieli do 21. Gdy tylko wyszli i Tarwid zebrał się do wyjścia. Dokąd? Twierdził, że musi odwiedzić swoją matkę. Ta miała potrzebować pomocy, w związku z jakąś sprawą. Mimo, że był wieczór, ubrał się i wyszedł. Teresa została sama.

Znów sama. Znów musiał zniknąć. Dokąd było mu tak śpieszno? Zadumała się. Jej wzrok spoczął na słoiku pełnym cyjanku potasu. Przyniosła go dziś na prośbę męża ze swego wydziału w SGGW. Tarwid potrzebował cyjanku do sporządzania tzw. zatruwaczek na owady, potrzebnych mu do badań naukowych. Poprosił o 5 gramów. Małżonka dostarczyła zgodnie z oczekiwaniem ukochanego. W trakcie spotkania ze znajomymi miała nawet pokazywać słoiczek z trucizną. Tłumaczyła, jak zabezpieczyć dawkę przy użyciu aptecznej kapsułki…

Po godzinie Tarwid wrócił do domu. Drzwi do mieszkania były zamknięte. Mimo dzwonienia, nikt nie otworzył. Dostał się do środka przy użyciu własnych kluczy. Wewnątrz było ciemno i cicho. Dzieci – dwie dziewczynki – już spały.

Wszedł do dużego pokoju. Na tapczanie leżała jego ukochana Teresa. Na szafce nocnej obok tapczanu zauważył zamknięty słoiczek z trucizną. Obok leżały leki od bólu głowy. Miała je zażyć w związku z bólem, spowodowanym menstruacją. Teresa nie reagowała na słowa, ani ruch. Wydawała się nieprzytomna. Nachylił się nad nią i zbadał puls.

Gdy chwycił za nadgarstek małżonki, nie wyczuł tętna, nie było też oddechu. Zapukał do sąsiadki, która miała s telefon w mieszkaniu – wówczas dobro nieomal luksusowe – i poprosił o wykonanie połączenie z pogotowiem. -Żonie coś się stało. Nie daje znaku życia – wyjaśnił.

Niedługo później lekarz z pogotowia stwierdził zgon. Zdziwiło go, że Kazimierz Tarwid nie zareagował na tę informację w żaden sposób. Nie był roztrzęsiony, nie płakał, nie lamentował, nie okazywał żadnych emocji. Tak jakby przyjął to z zupełną obojętnością. Lekarza zdziwiło jeszcze jedno – słoik z cyjankiem, leżący na szafce obok łóżka. Gdy go zobaczył, natychmiast zadzwonił po Milicję Obywatelską.

Funkcjonariusze zabezpieczyli mieszkanie. Rozbudzone dzieci udało się przenocować u sąsiadów. Tarwid spał u swojej matki. Niedługo później Milicja zażądała wyjaśnień. Czy Teresa miała powód, by targnąć się na swoje życie?

Kazimierz Tarwid gorączkowo zaprzeczał. Wg niego nie miała żadnego powodu – była szczęśliwą, młodą mężatką, a on wiedział o wszystkim, co działo się w jej życiu. Zaprzeczył też sugestiom, by to on miał jakikolwiek wpływ na sprawę. Według niego mogło dojść jedynie do tragicznej pomyłki. Małżonka zamiast tabletki na ból głowy, z roztargnienia musiała połknąć tę z cyjankiem…

Oględziny nie wykazały żadnych śladów, ani biologicznych, ani śladów walki, ani niczego, co mogłoby rzucić jakieś światło na przebieg wydarzeń. W początkowym etapie dochodzenia, śledczy znaleźli więc proste wyjście z sytuacji. Umorzenie. Sprawa trafiła na półkę.

Okoliczności śmierci Tarwidowej nie zostały wyjaśnione mimo wyczerpania wszystkich środków zmierzających ku temu i brak jest dostatecznych dowodów, aby sprawcą śmierci był Kazimierz Tarwid, i w związku z tym postępowanie należy umorzyć – tak brzmiała opinia prokuratury.

„Romansowa natura’ i „orgie”

Wydawało się, że sprawa tajemniczej śmierci pięknej doktorantki SGGW trafi definitywnie do archiwum. Nic bardziej mylnego. Gdy tylko w styczniową noc 1955 drzwi domu Tarwidów zamknęła milicja, wieść o zgonie rozeszła się błyskawicznie. „Życzliwi” zdawali się dosłownie czekać w blokach startowych. Niedługo później fala plotek, anonimów i oskarżeń wypełniła uczelniane korytarze, gabinety, sale wykładowe i laboratoria.

Plotki dotarły w końcu do milicyjnych uszu, a że było ich tak wiele, organy ścigania – choćby z przyzwoitości – jeszcze raz przyjrzały się sprawie. W jednym z anonimów, ktoś wspominał o „romansowej naturze” profesora, ktoś inny z kolei twierdził, że podczas nocnych przesiadywań Tarwida, w laboratorium Zakładu Ekologii PAN miały dziać się „nocne orgie”.

W rozprzestrzenianiu plotek na temat Tarwida czynny udział miała jego pierwsza żona. Odstawiona na boczny tor kobieta najwyraźniej nie potrafiła pogodzić się z biegiem spraw. Wśród ludzi rozpowszechniała nawet swoistą listę rzekomych przewin eks – małżonka – Memoriał dotyczący niegodziwości Kazimierza Tarwida. Sugerowała w nim, że były mąż romansował ze studentką, a potem swoją asystentką niejaką Elizą D. Miał mieć z nią nawet dziecko, ale się „wyskrobała”.

Główna zainteresowana zaprzeczała tym rewelacjom. Była gotowa nawet poddać się testowi na wykrywaczu kłamstw. Fakt faktem, że niedługo po śmierci drugiej żony, Tarwid rzeczywiście związał się z Elizą D. Tego dla drobnomieszczańskiej, kołtuńskiej publiki w stolicy było już za wiele. Winna sam się zdemaskował! Nieważne zresztą czy to on zabił, czy nie… Potępiane zachowanie wystarczyło, by wydać wyrok. W przypadku Tarwida było o tyle łatwiej, że naukowiec ten miał dosyć stonowany styl bycia. Rzadko kiedy okazywał emocje. Można było więc uznać, że śmierć małżonki jest mu obojętna.

Nic to, że najgłośniejsze z tych rewelacji okazały się zwykłymi oszczerstwami zawistnych ludzi. Tak było choćby w przypadku rzekomych „orgii”, do których miało dochodzić na nocnej zmianie profesora. Po wewnątrz-uczelnianym śledztwie wyszło na jaw, że plotki te rozpuszczał inny pracownik uczelni, z którym Tarwid był skonfliktowany. Z kolei opowieści o tym, że zmieniał partnerki jak rękawiczki pochodziły od… sprzątaczki, która widziała jedynie studentki czekające przed gabinetem na konsultacje.

Wszystko to jednak był dopiero przedsmak tego, co miało nadejść. Wkrótce bowiem cała Polska miała „mieć opinię” za lub przeciw na temat Tarwida, jego uczciwości, romansów, zdrad, wierności wobec żony i tego czy jest winny czy nie. Nie ważne, czy zabił. Opinii publicznej, która żyła sprawą, która śledziła ją z zapartym tchem, chodziło o winę „generalną”, winę całkowitą, która nakazywałaby publicznie postawić pod pręgierzem, napiętnować, wytknąć palcem, wykluczyć… W wielu małomiasteczkowych, ale także wielkomiejskich umysłach to właśnie naukowiec biolog od muszek stał się żywym symbolem „zepsucia” i „deprawacji”, o której dobrzy obywatele mogli co najwyżej porozmawiać…

Brakujące gramy

20 miesięcy po morderstwie Tarwid został tymczasowo aresztowany. Trafił na obserwację psychiatryczną, gdzie sporządzono opinię biegłych. Uznali oni, że naukowiec jest chłodny i wyrachowany, metodyczny, pozbawiony dynamizmu uczuciowego, przez co mógł bez przeszkód realizować postawione sobie cele. Określono go również jako „osobnika psychopatycznego’, który jednak ma świadomość tego, co robi.

Podstawą aktu oskarżenia stała się jednak opinia biegłego farmaceuty – analiza chemiczna organów wewnętrznych zmarłej Teresy Tarwid – m.in. wątroby. Wynikało z niej, że dawka trucizny, którą przyjęła kobieta była bardzo wysoka, o wiele wyższa niż „porcja” cyjanku, która zniknęła ze słoiczka (Teresa miała ją wyjąć, by pokazać mężowi, jak przygotowuje się lek w kapsułce – tzw. opłatku).

To by oznaczało, że cyjanek, który uśmiercił kobietę, musiał pochodzić z zewnątrz, z innej porcji. Kto mógł przynieść truciznę i kto miał motyw, by zabić, kto był wystarczająco metodyczny by zaaranżować przedstawienie? Prokurator wyczulony na to, co ludzie szeptali, bez wahania wskazał oskarżonego – Kazimierza Tarwida. To on miał zatruć swoją małżonkę!

W pierwszej instancji sąd przesłuchał m.in. biegłych. Dał im wiarę. Kazimierz Tarwid został skazany na 15 lat więzienia. Rok później, po odwołaniu obrony, która wskazywała na wiele luk i zaniedbań w opiniach biegłych (m.in. przebadanie wątroby denatki, ale nieprzebadanie żołądka) Sąd Najwyższy skierował sprawę do ponownego zbadania.

W tym czasie „sprawą Tarwida” zaczęła żyć cała Polska. Opinia publiczna podzieliła się na dwa obozy: tych którzy uznawali że był „winny” i tych którzy go „uniewinniali”, przy czym przewagę liczbową mieli ci pierwsi. Telewizja, gazety, organy ścigania, uczelnia naukowca zalane zostały listami, anonimami, wyrazami poparcia bądź dezaprobaty. Ciąg myślowy, który prowadził do wniosku, że Tarwid zabił, sprowadzał się najczęściej do potępienia jego postawy życiowej. Skoro był „rozwiązły”, ciągnęły się za nim „miłostki”, to i pozbył się balastu, a nawet jak nie to i tak jest winny… Swoim zachowaniem„doprowadził” do śmierci biedną małżonkę.

Zdarzały się jednak i listy, także ze strony kobiet, które brały profesora w obronę. Bywało, że zaskakiwały argumentacją. Np. pewne dwie panie z Radomia, które w związku ze swoimi wątpliwościami zwróciły się listownie wprost do wysokiego sądu, wskazywały, że Tarwidowi zabójstwo by się nie opłacało. Treść tego listu przytoczył Edmund Żurek w swojej książce o procesach poszlakowych „Gorgonowa i inni”. Kończył się on takim stwierdzeniem:

Dlaczego Tarwid miałby zabijać żonę mając kochankę (jeżeli taka istniała?), przecież mógłby pogodzić jedno z drugim jak wielu innych mężczyzn to robi. Wysoki Sądzie! Czy ktoś ze współpracowników nie pchał się na jego stanowisko?

Bywały i panie, które były przekonane o niewinności naukowca, gdyż podpowiedziała im to intuicja i „damskie” rozumienie spraw. W takich listach najczęściej przyczynę śmierci upatrywano w samobójstwie małżonki, która w ten sposób miała „ukarać” niewiernego męża, zemścić się za zdrady.

Pojemniki dwa

Czy niewierny małżonek podstępnie otruł żonę, a następnie upozorował jej samobójstwo lub fatalną pomyłkę?

W 1958 roku proces Tarwida ruszył ponownie. Na sali sądowej pojawiły się dziesiątki świadków – teściowa, znajomi, nauczyciele akademiccy, studenci, rzekome kochanki (była wśród nich Eliza D., która w tym czasie już wyszła za mąż, za równego sobie wiekiem chemika). Byli wreszcie i biegli, którzy powtórzyli, że dawka cyjanku przyjęta przez Teresę Tarwid była o wiele większa, niż porcja, której ubyło ze słoiczka. Wiedziano dokładnie, ile trucizny pobrała przed śmiercią ze swojej uczelni. Cyjanek podlegał rygorystycznej ewidencji. Teresa Tarwid połknęła truciznę nie bezpośrednio a w tzw. opłatku aptecznym, czyli kapsułce. Gdyby zrobiła to bezpośrednio, trucizna wypaliłaby sobie gardło. Otrucie się przez przypadek odrzucono jako wersję niewiarygodną.

Skoro porcja, jakiej ubyło ze słoiczka nie wystarczyła, musiał być jakiś „drugi”cyjanek, w większej ilości i to on zabił kobietę.Kto mógł dostarczyć z zewnątrz truciznę i w skrytości podać ją Teresie? W trakcie procesu wyszło na jaw, że dostęp do trucizny z innego źródła miał sam Tarwid. Cyjanek, zresztą niewłaściwie zabezpieczony, znajdował się na jego uczelni – w Zakładzie Ekologii Polskiej Akademii Nauk. Tarwid zdawał sobie sprawę, że trucizna jest niezabezpieczona. Pisał nawet monity w tej sprawie.

To on ostatni widział małżonkę przed śmiercią, to on miał motyw i miał dostęp do narzędzi. Biegli psychologowie potwierdzili z kolei, że był ‚osobowością psychopatyczną”, a więc zdolną do realizacji morderczego planu. W procesie poszlakowym, gdzie nie znaleziono żadnych śladów bezpośrednio wskazujących na winnego, ani żadnych narzędzia zbrodni – to wystarczyło. Należy pamiętać, że w połowie XX wieku nikt nawet nie śnił o takich technikach kryminalistycznych, jak choćby zabezpieczenie, pobranie i badanie DNA ze śladów biologicznych, czy też ultra dokładna daktyloskopia (np. komoracyjanoakrylowa, która pozwala zabezpieczyć odciski palców nawet sprzed wielu lat, niewykryte przy tradycyjnej metodzie proszków daktyloskopijnych). Dziś z całą pewnością wiele z ówczesnych wątpliwości dałoby się rozwiać.

W tamtych czasach jednak sąd bazował wyłącznie na poszlakach. Tarwid „miał” wszystko, co potrzebne do domknięcia tej historii. 24 listopada 1958 roku sędzia wydał ponowny wyrok w sprawie tajemniczej śmierci żony naukowca. Kazimierz Tarwid został uznany za winnego otrucia małżonki i skazany na karę dożywocia.

Miarka śmierci

Bardzo surowa kara, ale oparta na wątłych przesłankach, nie uspokoiła opinii publicznej. Spektakl trwał nadal. Od wyroku znów odwołali się obrońcy Kazimierza Tarwida. Sprawa trafiła przed oblicze Sądu Najwyższego.

Ponowne przeanalizowanie dowodów przyniosło sensacyjną konstatację. Teresa Tarwid jednak mogła popełnić samobójstwo! W gruzach runął bowiem główny argument, na podstawie którego oskarżenie obwiniało Tarwida. Okazało się, że w rzeczywistości małżonka przyniosła z uczelni więcej cyjanku, niż pierwotnie sądzono. W słoiku znajdowało się nie 5, a ponad 5 i pół grama trucizny. Tym samym porcja ujęta ze słoiczka wystarczyłaby już do tego, by odebrać sobie życie. Runął argument o tym, że Tarwid miał upozorować samobójstwo i zatruć żonę cyjankiem, który dodatkowo sprowadził z innego źródła.

Sąd uznał, że odrzucana wcześniej przyczyna śmierci, czyli samobójstwo 26 letniej Teresy Tarwid , jest nie tylko możliwa, ale nawet prawdopodobna. Co prawda nie Teresa raczej nie targnęła się na swoje życie z premedytacją. Nie planowała tego. Miała kochającą matkę, sama kochała swoje dwie córeczki i była zakochana w mężu, ale mogła to zrobić przecież w afekcie, pod wpływem gwałtownego wzburzenia. Mogło je wywołać choćby przypuszczenie, że małżonek zniknął, by pod osłoną nocy odwiedzić kochankę...

Czy tak w istocie się stało? Czy zrozpaczona, sfrustrowana kobieta w tragiczny sposób próbowała zwrócić na siebie uwagę i ukarać niewiernego męża? Tego nie dowiemy się już nigdy. Sąd Najwyższy ostatecznie uniewinnił Kazimierza Tarwida. Wyrok zakończył sprawę.

„Sprawa Tarwida” przeszła do historii polskiego sądownictwa, była wielokrotnie opisywana. Książkę pt. Listy do pani Z, poświęconą m.in. temu procesowi napisał Kazimierz Brandys. Ukazała się też masa analiz, publikacji, opinii dotyczących tego, jednego z najsłynniejszych polskich procesów poszlakowych.

Kazimierz Tarwid, mimo że uniewinniony, do końca życia dźwigał na swoich barkach ludzkie potępienie i ciągnące się za nim oskarżenia. Zmarł 28 lat po wyroku uniewinniającym. Spoczął na Cmentarzu Bródnowskim w Warszawie.

Marcin Moneta - Absolwent filologii polskiej i kulturoznawstwa na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarz, publicysta, redaktor TVP3 Wrocław. Od lat współpracuje z czasopismami popularnonaukowymi, historycznymi i kryminalnymi. Publikował teksty m.in. w magazynach "Świat Wiedzy", "Focus Historia", "Wiedza i Życie", "Detektyw" i "Śledztwo".

Zobacz także: Cyjanek potasu
Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić