PRL – alkohol w kraju lał się strumieniami
"To co, oblewamy?" czy "ze mną nie wypijesz?!" - to były najczęstsze hasła w czasach PRL, po których sięgano po alkohol. Okazja zawsze się znalazła, a władza ludowa dbała o to, żeby społeczeństwu było wesoło. A wtedy na trzeźwo było o to trudno...
Alkohol w PRL-u był poważnym problemem. Pili prawie wszyscy i przy niemal każdej okazji. W domu, w pracy, pod blokiem. Wszędzie. Przez wiele lat każde imieniny, urodziny czy jakaś inna uroczystość nie mogła się obyć bez alkoholu. Nawet w pracy nikomu to nie przeszkadzało. Taki był przyjęty zwyczaj. "Wypij!", "Jeszcze po jednym!", "No to cyk!" - słychać było na każdym kroku.
- Jak ktoś obchodził święto, to zazwyczaj przynosił do roboty jakieś ciasto, cukierki i oczywiście alkohol – mówi pan Jerzy, dziś 78-letni emeryt. - Pracowałem w biurze i pamiętam, że już od rana były życzenia i solenizant czy jubilat częstował każdego alkoholem – była to zazwyczaj wódka lub wino. Zdarzało się, że zostawaliśmy w biurze po pracy i balowaliśmy aż do późnego wieczora. Tak było w większości zakładów. Przełożeni najczęściej przymykali na to oko. Sami zresztą też za kołnierz nie wylewali.
Polacy sięgali głównie po wódkę. To ten alkohol był najbardziej popularny. Wyborowa, Żytnia, Vistula, Czysta, Baltic – to tylko niektóre gatunki, które były wtedy najbardziej popularne. Piwo oraz wino było dostępne, ale w ograniczonym asortymencie.
Bardzo popularne wśród mniej wybrednych klientów były tanie, masowo produkowane wina owocowe o mało skomplikowanej nazwie. Z etykietą po prostu "Wino". Niektórzy nazywali je "jabolami" czy "patykiem pisane".
Władza ludowa przez kilkadziesiąt lat starała się walczyć z szerzącym się pijaństwem. Była to walka z wiatrakami, bo ta sama władza nie gardziła alkoholem. Media niemal codziennie informowały o kolejnym wypadku, w którym sprawcą był pijany kierowca, ale największą plagą były wypadki w pracy, gdzie alkohol był często obecny.
Profilaktyka antyalkoholowa była z góry skazana na porażkę. Swego czasu w lokalach gastronomicznych sprzedawano np. alkohol jedynie z zakąską – były to np. koreczki serowe posypane papryką, które klienci z obowiązku zamawiali, ale nie jedli.
Sprzedaż alkoholu od godz. 13 – ten zakaz również nie przyniósł zamierzonych efektów. W każdym większym mieście działały liczne meliny, gdzie alkohol można było kupić bez problemu przez całą dobę. W niektórych można też było kupić coś do jedzenia. Milicja doskonale znała te adresy, ale nic z tym nie robiła. Im również zdarzało się z nich korzystać. Sama ustawa o sprzedaży alkoholu od godz. 13 była nielogiczna, bo w tym samym czasie w sklepach Peweksu czy Baltony, ten zakaz nie obowiązywał.
Alkohol w PRL-u był też stosunkowo tani. W latach 70. za jedną pensję można było kupić ponad pięćdziesiąt butelek wódki. Imprezy, na których nie było alkoholu, zdarzały się sporadycznie.
Za przysłowiową "flaszkę" ubijano niejeden interes. Butelka wódki była często traktowana na równi z pieniędzmi. Za skrzynkę wódki można było odwdzięczyć się za załatwienie czegoś, co wymagało zazwyczaj sporo zachodu.
- Dzisiaj to wstyd się przyznać, ale za skrzynkę wódki załatwiłem sobie drewno na budowę altanki na działce – przyznaje pan Jerzy. - Postawiłem ją koledze, który pracował w państwowej firmie na budowie dużego osiedla. Ale wtedy rzeczywiście za wódkę załatwiało się wszystko. Lepsze alkohole, jak koniaki czy whisky kupowane w Peweksie to były podziękowania dla kogoś ważnego. Dla lekarza, żeby się dobrze zajął pacjentem w szpitalu, czy nawet znajomemu sprzedawcy w sklepie motoryzacyjnym, żeby kupić np. akumulator czy opony. Bez tego ani rusz.
Wiele osób, głównie na wsi czy małych miasteczkach pędziło samogon. Było to karalne, ale nikogo to nie odstraszało. Im samogon był mocniejszy, tym zyskiwał większą aprobatę. Do dzisiaj wielu Polaków wspomina słynny "samogon 1410" nawiązujący nazwą do bitwy pod Grunwaldem. Pod tą pamiętną datą krył się przepis na bimber – łatwy do zapamiętania: 1 litr cukru, 4 litry wody i 10 deko drożdży.
W dzień wypłaty, świąt czy popularnych imienin na ulicach można było spotkać wielu pijanych. Jeśli ktoś zaniemógł i nie był w stanie dalej iść, to często trafiał na izbę wytrzeźwień. Funkcjonowały one w większych miastach. Następnego dnia taki "pacjent" otrzymywał rachunek za pobyt. Tanio nie było. Noc w izbie kosztował więcej niż w niejednym dobrym hotelu. Żadna izba w Polsce nie było rentowna, bo wiele osób nie było stać na opłacenie tych rachunków. A byli tacy, którzy w ciągu roku odwiedzali izbę nawet kilkadziesiąt razy. W latach 50. i jeszcze na początku 60. niektórzy bywalcy izb byli piętnowani w gazetach. Nikt wtedy nie słyszał o ochronie dóbr osobistych. Dziennikarz robił zdjęcia takim delikwentom, spisywał ich dane – łącznie z dokładnym adresem zamieszkania i zamieszczał takie informacje w gazecie. Co ciekawe, jeśli ktoś był ofiarą np. wypadku, a był pijany, to taka informacja również była umieszczana w prasie = łącznie z opisem obrażeń.
Alkohol w czasach PRL-u był obecny również na piłkarskich stadionach. Oficjalnie był zakazany, ale tuż po meczu między ławkami krzątali się zbieracze pustych butelek. Mieli co robić.
- Jesienią czy jak było zimniej, to zawsze taką butelkę udało się przemycić pod płaszczem – tłumaczy pan Jerzy. - Nie to, że się od razu upijaliśmy, ale dużo osób rzeczywiście spożywało alkohol na stadionie.
Wśród nich był znajomy pana Jerzego, który zawsze po meczu zachodził jeszcze do baru obok stadionu na kilka kufelków piwa. To nie spodobało się jego żonie, która pewnego razu postanowiła, że przypilnuje męża i wybrała się z nim na mecz. Nawet jej się podobało. Ale pod koniec meczu zdumiona zauważyła, że jej małżonek ma nieco zamglone oczy i plącze mu się język.
- Ten mój kolega miał w kieszeni schowaną butelkę wódki, włożył do niej plastikowy wężyk, a jego koniec ukrył w rękawie. Kiedy klaskał, nieco się odwracał bokiem, zbliżał ręce do twarzy i pociągał wódkę przez tę rurkę.
Niezwykle popularne w miastach były liczne budki z piwem, gdzie podawano do nich słone precle, niekiedy kiełbaski z rożna czy kaszankę. Ale klienci przychodzili tu głównie na piwo – niezależnie od pory dnia zawsze było tłocznie. Nikogo nie dziwił widok piwoszy, którzy nawet zimą, przy siarczystym mrozie spożywali piwo na świeżym powietrzu.
W latach 80. zaczęło w Polsce brakować alkoholu. Wprowadzono jego reglamentację. System kartkowy. Nastały trudne czasy dla tych, którzy mieli ochotę np. wypić piwo lub zaopatrzyć się w zapas złocistego trunku na święta czy imprezę. Kupno chociażby skrzynki piwa graniczyło niemal z cudem. Ci, którzy byli najbardziej zdesperowani, bo akurat mieli jakąś ważną uroczystość brali wolne w pracy i czekali pod bramą browaru. Kiedy ciężarówka pełna piwa wyjeżdżała z zakładu, jechali za nią do najbliższego sklepu. Jeśli mieli szczęście – starczyło i dla nich, bo kolejka chętnych zazwyczaj ciągnęła się na wiele metrów. Jak ktoś miał pecha, to po kilkudziesięciu minutach stanie w kolejce, dowiadywał się, że piwa już zabrakło, albo że sprzedają np. po pięć butelek na osobę.
Podobnie było w pijalniach piwa.
- Kiedyś wybraliśmy się do takiego lokalu w kilka osób - opowiada pan Jerzy. - Mieliśmy straszną ochotę na piwo. Zamówiliśmy po kuflu i to był błąd. Bo kiedy chcieliśmy złożyć zamówienie na kolejne, to okazało się, że piwa już zabrakło. Następnym razem, jak poszliśmy – to tak jak inni, zamówiliśmy od razu tyle, że ledwo się mieściło na stole. To nic, że było ciepłe. Nikt nie grymasił.
Uzależnionych od alkoholu jednak nie brakowało. Ci, których nie było stać na niego, coraz częściej sięgali po różnego rodzaju "wynalazki", po których poważnie chorowali, tracili wzrok lub nawet umierali. Najbardziej zdesperowani pili m.in. denaturat, wodę brzozową, krople żołądkowe – wszystko to, co w składzie miało jakikolwiek alkohol, łącznie z płynem do mycia szyb czy do chłodnic.
Państwo przez te wszystkie lata PRL-u często samo dolewało oliwy do ognia w kwestii alkoholu i picia. Duże uroczystości państwowe, jak np., dożynki czy pochody pierwszomajowe kończyły się często jednym, wielkim pijaństwem. A to państwo właśnie dbało o to, żeby Polakom tego dnia przypadkiem nie zabrakło alkoholu i zakąski. Mieli się radować z osiągnięć socjalizmu. Stąd też piwo czy wino sprzedawano wprost z samochodów ustawionych w parkach czy gdzieś na skwerach.
Społeczeństwo tolerowało pijaństwo. Ktoś, kto po pijaku spowodował wypadek czy wpadł podczas milicyjnej kontroli mógł liczyć na pobłażliwość wielu rodaków. Stan nietrzeźwości usprawiedliwiał jego czyn, a przez lata wzorem dla innych był ten, kto miał mocną głowę, czyli mógł dużo wypić. A byli też tacy, którzy po weselu pomagali kierowcy usiąść za kierownicę, bo ten ledwo stał na nogach.