"Najgorszy hotel" w Polsce. To są "cztery gwiazdki". Byliśmy tam

124

Odwiedziliśmy hotel, który wśród części internautów uchodzi za najgorszy w Polsce. Właściwie nie hotel, tylko obiekt. Nazwy "hotel" UOKiK zabronił używać obiektowi w Olsztynie już kilka lat temu. Biznes w noclegowni wciąż jednak kwitnie – nie wytrzebił go nawet pożar, przed którym w Wigilię 2018 roku uciekało ok. 180 gości.

hotel olsztyn
hotel olsztyn (o2.pl)

Olsztyński obiekt został rozsławiony, czy raczej – osławiony przez znanego dziennikarza sportowego Krzysztofa Stanowskiego, który już od dłuższego czasu piętnuje go w mediach społecznościowych. Wśród jego czytelników stał się przedmiotem żartów, synonimem najgorszych przybytków noclegowych.

Sam Stanowski żartował kiedyś, że kto nie wpłaci na akcję charytatywną, do której linka zamieścił, ten "za karę" spędzi tam Sylwestra. Innym razem przypomniał, że obiekt ten "nie ma statusu hotelu i posługuje się tym słowem nielegalnie".

W nazwie obiektu słowo to nadal jednak stoi jak byk. Próbuję się dowiedzieć dlaczego, ale obiekt nie odpowiada na wysyłane maile. Kontakt telefoniczny też niczego nie dał.

Nie czuję się upoważniona do udzielania takich informacji - powiedziała pani z działu marketingu, kiedy padło pytanie o to, czy coś się zmieniło od czasu wydania decyzji przez UOKiK.

Słyszę, że odpowiedzi mógłby udzielić szef.

Czy można w takim razie prosić o jakiś kontakt do szefa? - pytam.
Nie czuję się upoważniona do udzielania takich informacji - powtarza pani od marketingu.

Komuś, kto nie siedzi w temacie, jak do niedawna ja, może się to wszystko wydać dziwne. Obiekt szczyci się w internecie 4 gwiazdkami. Z zewnątrz wygląda niczego sobie, a dobre wrażenie potęguje malownicza okolica – noclegownia jest położona na terenach zielonych tuż przy jeziorze Żbik. Także zdjęcia z wnętrza nie wróżą niczego złego.

Na dzień przed wyjazdem sprawdzam opinie gości i dochodzę do wniosku, że zła sława noclegowni nie może być przesadzona.

Ostatni komentujący skarżą się, że w pokojach trzeba przez kilkanaście minut spuszczać wodę, żeby zaczęła lecieć ciepła. Piszą o okropnym zapachu. O tym, że pod jezioro podchodzą dziki. Że "hotel zbudowała osoba bez poczucia estetyki", a całość tworzy "chorobowy urok". Że przecieka sufit. Że grzyb. I że te zdjęcia i gwiazdki to "jedna wielka iluzja".

Wygląda na to, że trafiły mi się luksusy. W pokoju nie widać grzyba, żyrandol nie jest przyklejony taśmą klejącą, meble – mniej więcej – całe. Tapeta wprawdzie odchodzi od ściany, a wykładzina cuchnie, mieszając się z wonią taniego odświeżacza powietrza, i wygląda tak, jakby nosiła piętno setek gości z tego i poprzedniego stulecia – ale po tym, co przeczytałem dzień wcześniej, spodziewałem się sodomy i gomory.

Po wyjściu na balkon pierwsza warstwa iluzji, której na chwilę uległem, zaczyna się rozmywać. Patrzę w lewo i widzę sadzę na kominie, który wyrasta z ciemnych jak węgiel ścian. Czuć spaleniznę – jakby coś tu paliło się jeszcze wczoraj.

Kilkadziesiąt minut później, gdy robię obchód po podwórku, docieram do tego miejsca od drugiej strony. Na ścianie pod balkonem, przy kominie, rozwieszone są duże płachty materiału. Wyglądają jak kurtyna. Rozglądam się, czy nikt nie patrzy, i trochę ją rozsuwam. Widzę – i czuję – spalone wnętrze kotłowni, która w Wigilię stała w płomieniach.

Kotłownia została wybudowana nielegalnie, ale działań nielegalnych lub na granicy legalności było w obiekcie dużo więcej. Dlatego w ostatnich latach stałym gościem był tam sanepid. Z powodu rażących zaniedbań wstrzymywał już działalność gastronomiczną w noclegowni. Zakazywał też korzystania z basenów i jacuzzi ze względu na zanieczyszczenia bakteriologiczne zagrażające zdrowiu gości.

W sierpniu ubiegłego roku wykryto również zanieczyszczenie w jeziorze Żbik. Obiekt zanieczyścił je swoimi ściekami. Inspekcja stwierdziła obecność w wodzie bakterii E. coli.

W jeziorze, ponoć już bezpiecznym, do późnych godzin wieczornych – bez żadnego oświetlenia ani szczególnego nadzoru – kąpią się dzieci, których wszędzie pełno, jako że obiekt wyspecjalizował się w przyjmowaniu kolonii.

Logika wydaje się tutaj beztroska jak niemal wszystko w tym obiekcie – schowajmy za "kurtyną" spaloną kotłownię, spuszczajmy ścieki do wody, miejmy grzyba na ścianach – i wpuśćmy chmarę dzieci do naszej "Bajkolandii". Tak nazwano bawialnię w podziemiach, której patronują ze ścian namalowane podobizny Myszki Miki oraz Toma i Jerry’ego.

Zaglądam na basen, który tak jak bawialnia położony jest na najniższym poziomie obiektu. Tu bajki nie ma. Nie ma już żadnej warstwy iluzji. Strefa basenowa od wejścia przypomina katakumby, co sprawia, że ma się ochotę czym prędzej odwrócić na pięcie.

Ciekawość bierze jednak górę – brnę do środka, nie do końca wierząc jeszcze, że ta część obiektu może być czynna. Bo też po drodze żywej duszy, która by to poświadczyła.

Nikogo z personelu, żadnych dzieci, które biegają po całym obiekcie, tylko nie tu, żadnych gości. Kiedy wchodzę do szatni, dostrzegam tylko kątem oka parę obcokrajowców z dzieckiem. Są na basenie zupełnie sami. Nie ma oczywiście mowy, żeby był tam ratownik.

W szatni cuchnie, a powietrze jest jeszcze cięższe niż w pokoju. Jest niby prysznic – tak, prysznic: jeden – ale wokół nie ma niczego, co by pozwalało myśleć, że taki krótki zabieg sanitarny mógłby w czymkolwiek pomóc.

Czuję się tam, w tych ciemnych, wilgotnych i dusznych podziemiach, jakbym dotarł do serca grzybni.

Dla pozoru, żeby zagraniczna para nie zaczęła na mnie, uzbrojonego w telefon, łypać podejrzliwie, moczę chwilę nogi w wątpliwie wyglądającej wodzie – mając przy sobie cały czas torbę, której nie zostawiłem w szafce, bo nie było kluczyka – i uciekam na powierzchnię. Tam można się przynajmniej przez chwilę nacieszyć jakąś iluzją.

Dopóki nie spotka się odrapanych tapet, dziur w ścianach na korytarzach, dziurawych kanap w holu. Albo człowieka, który jedną z nich zajął całą dla siebie. Leży na niej w skarpetach, z telefonem przy uchu – rozwalony zupełnie jak u siebie w domu. Jakby się czas i przestrzeń dla niego zatrzymały, jakby nie były w stanie uciec z tego zaduchu, który wypełnia noclegownię.

Około 22, po kilkudziesięciu minutach snucia się po korytarzach i odkrywania "chorobowych uroków" obiektu, wracam do swojej iluzji na kilku metrach kwadratowych, z której mam widok na jezioro Żbik z jednej strony i na komin spalonej kotłowni z drugiej. Iluzja, która ulatywała z każdym krokiem pokonywanym w noclegowni, znowu zaczyna być silna – robi się cicho i obiekt znika pod osłoną nocy.

Rano, wracając ze śniadania, znowu spotykam człowieka w skarpetach na kanapie w holu. Zanurzony w tym powietrzu z minionej epoki, wydaje się być w jakimś stanie na pograniczu – trochę zmarnowany, trochę wypoczęty. Czuję się podobnie, kiedy chwilę później wyjeżdżam. W innym stanie. Ani zmęczony, ani zrelaksowany.

Zmanorowany.

Przeczytaj też:

Zobacz także: Zobacz też: Okradł hotel na 800 tys. zł. Wpadka hakera z Warszawy

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.

Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić