Łukasz Maziewski
Łukasz Maziewski| 
aktualizacja 

Ambitny plan Zełenskiego: letnia ofensywa czy blef?

Władze Ukrainy zapowiadają wielką ofensywę. Minister obrony Ołeksij Reznikow poinformował, że Wołodymyr Zełenski nakazał opracowanie planu deokupacji południa kraju. W tym celu Ukraina ma wykorzystać zachodnią broń i "milionowe" siły. To bardzo ambitny (i bardzo trudny do zrealizowania) plan, ale Ukraina nie stoi na straconej pozycji.

Ambitny plan Zełenskiego: letnia ofensywa czy blef?
Wyrzutnia HIMARS używana przez Ukraińców (GETTY, The Washington Post)

Zapowiedzi Reznikowa są niezwykle szumne i ambitne. To plany de-okupacji południa kraju, zaangażowanie "milionowych sił", które ma gromadzić Ukraina, użycie dostaw broni z Zachodu. Rzut oka na mapę Ukrainy pozwala przypuszczać, że może chodzić o obwody doniecki, zaporoski i chersoński.

Dlaczego akurat tam? Ponieważ wyparcie okupantów z południa kraju ponownie odcięłoby Krym od Rosji. A ma on olbrzymie znaczenie. Analitycy wojskowi od początku wojny twierdzili, że utworzenie przez Rosjan drogi, lądowego korytarza, do półwyspu jest jednym z celów strategicznych Rosji w toczącej się od lutego wojnie.

Wątpliwości jest jednak wiele. Ukraina walczy od lutego, straciła znaczne siły i środki. Mozolnie odbudowuje utracone zdolności, jednak szkolenia nowych żołnierzy i dostawy z Zachodu wymagają czasu. Czy zatem mieliby możliwość wykonania tak dużej operacji?

Te plany są realne, jeśli Ukraina zaangażowałby tam co najmniej sześć brygad pierwszego rzutu i trzy rezerwowe. Łącznie około 45 tys. ludzi. To dużo, choć trzeba przyznać, że powodzenie takiej operacji odblokowywałoby kolejne siły po stronie ukraińskiej. Ale to konieczne, bo teren trzeba po prostu nasycać ludźmi. Żołnierz musi zdobyty teren utrzymywać. Widzę tu jednak kilka zagrożeń - mówi o2.pl weteran wojen w Iraku i Afganistanie, płk Piotr Lewandowski.

Po pierwsze, gdyby taka ofensywa faktycznie ruszyła, to nie może się zatrzymać, nie może dać Rosjanom czasu na przegrupowanie swoich sił i ich uzupełnienie. Gdyby jednak założone cele nie zostały zrealizowane, gdyby Rosjanie utrzymali się i nie ruszyli do odwrotu, to działania ofensywne mogłyby wyhamować, a operacja po kilku dniach działań wojennych mogłaby się załamać.

Dlatego właśnie mówię o trzech brygadach rezerwowych. One powinny wejść wtedy do walki i utrzymać tempo natarcia, przełamać opór rosyjski. Ale na razie nie widać objawów, by rosyjski front pękał - tłumaczy oficer.

Po drugie jeśli Ukraińcy faktycznie uderzą na południu, to wciąż będą mieli zagrożenie w postaci sił i środków rosyjskich z Krymu. I wreszcie po trzecie: na kierunku południowym Rosjanie nie utrzymują swoich głównych sił. Jak dodaje Lewandowski, działania na południu miałyby oczywiście znaczenie.

Rozczłonkowanie rosyjskiego korytarza, prowadzącego do Krymu świetnie wyglądałoby na mapie i byłoby sukcesem politycznym. Gdyby do niego jednak doszło, to Rosjanie mogliby ruszyć dużym kontrnatarciem na Słowiańsk i Kramatorsk. A przy dodatkowym uderzeniu z Krymu rodzi to groźbę oskrzydlenia wojsk ukraińskich.

Coś się jednak zdarzyć musi. Lewandowski uważa, że taka ofensywa byłaby ogromnym wyzwaniem planistycznym, dla obu zresztą stron. Dotąd Ukraińcy koncepcyjnie radzili sobie świetnie, przy ogromnym wsparciu NATO.

Finta w fincie?

Oficer zadaje też jeszcze jedno istotne pytanie: dlaczego strona ukraińska tak głośno mówi o ofensywie na tym konkretnym kierunku? Będzie to bowiem oznaczało przegrupowanie sił okupantów. A Rosjanie nie są głupi. Jeśli strona ukraińska głośno zapowiada działania, to uzupełnią tam swoje siły. Chyba że jest to... bardzo skuteczna zmyłka Ukraińców. Taką możliwość podaje pod rozwagę rozmówca o2.pl.

Można, jak mówi, przeprowadzić częściową skrytą koncentrację, ale nie będzie ona zaskoczeniem na szczeblu operacyjnym. Dlatego dziwi się głośnym zapowiedziom ukraińskim. Dopuszcza jednak jeszcze inną możliwość: świadomego dezinformowania Rosjan. "Finty w fincie" - jak opisywał w "Diunie" Frank Herbert.

Jeśli Ukraińcy głośno mówią, gdzie chcą uderzyć, to plan może to być element zmylenia przeciwnika a realne działania ruszą na innym kierunku. Wreszcie jest jeszcze jedna opcja: Ukraińcy głośno opowiadają o działaniach, na co Rosjanie mogą zareagować myśleniem "aha, jeśli zapowiadają, że tu uderzą, to to jest próba zmylenia nas i jednak uderzenie będzie gdzie indziej". A wojska ukraińskie faktycznie ruszą na południu do natarcia i wykonają założone zadania - przekonuje Lewandowski.

Artyleria, pancerz, ludzie - klucz do sukcesu

Dlatego na ten moment trudno ocenić przebieg ewentualnych działań. Założenia mówią, że ofensywę powinno się przeprowadzać przy pomocy sił świeżych, wypoczętych, dobrze wyekwipowanych, a tu mielibyśmy, w ocenie Lewandowskiego, do czynienia z odwróceniem tego stanu rzeczy: Ukraińcy mieliby uderzać przede wszystkim tymi jednostkami, które walczą od dawna.

Niewiadomych jest zresztą więcej. Nie wiemy np. czy Ukraińcy są w stanie koncentrować artylerię, która byłaby kluczowa przy uderzeniu. Ukraińcy doskonale użytkują otrzymane z USA wyrzutnie pocisków HIMARS, ale potrzebują do nich pocisków o większym zasięgu. Jeśli faktycznie otrzymają pociski ATACMS to może być kluczowe dla prowadzenia działań, bo wtedy będą w stanie razić wojska rosyjskie daleko za linią frontu.

Trwa ładowanie wpisu:twitter

Jest też inny problem, o którym mówi analityk Jarosław Wolski. Tym są braki kadrowe, które powoli zaczynają doskwierać ukraińskiej armii. I choć koncepcję ofensywy ukraińskiej na południu określa jako logiczną, to stawia pytanie, czy Ukraińcy mają na nią siły i środki?

Może to być utrudnione ze względu na straty, które ponieśli na łuku Dońca Siewierskiego na terenie Donbasu. Ukrainie kończą się weterani działań wojennych, którzy są mówiąc kolokwialnie "otrzaskani" z walką. Ale też Ukraińcy w bardzo sensowny sposób szkolą swoje rezerwy. Wysyłają np. kompanie młodych żołnierzy na tydzień na front, by zapoznali się z realiami wojny a potem wracają do szkoleń - mówi o2.pl Wolski.

W tym widzi największy problem. W sprzęcie jest, jak mówi, trochę lepiej. Straty uzupełniane są możliwie na bieżąco, więc tak bardzo nie bolą. Jeśli chodzi o artylerię, to dzięki dostawom powoli przechodzą na standard NATO.

I tak np. dostawy HIMARS-ów są przywróceniem zdolności utraconych w wyniku strat w wyrzutniach Uragan i Smiercz. Dlatego też dla Ukrainy najważniejsze obecnie jest sukcesywne niszczenie rosyjskich składów amunicji. Z prostej przyczyny – to zahamuje ofensywę. Rosjanie będą musieli przeorganizować logistykę, odsunąć składy ok. 100 km od linii frontu a magazyny otoczyć kordonem wyrzutni S-300W i BUK, aby lepiej je chronić - dodaje Wolski.

Ukraina potrzebuje jednak znacznie więcej. Jak mówi o2.pl oficer służący w jednej z kluczowych instytucji wojskowych (pozostaje w czynnej służbie, więc zastrzega anonimowość), potrzeby są ogromne.

Amerykanie naciskają wszystkich na przekazywanie MLRS, dział kalibru 120 mm, amunicji 122, 152 i 155 mm. Ale studnia powoli wysycha. Widać asekuranctwo Niemiec czy Francji. Nikt nie przestawi gospodarki na wojnę - przekonuje nasz rozmówca.

I dodaje, że choć Amerykanie, Brytyjczycy czy Kanadyjczycy przekazują ogromne ilości sprzętu wojskowego, to wciąż za mało dla Ukrainy. Szczególnie, że Rosjanie wprost zalewają Ukrainę ogniem artyleryjskim. Szacuje się, że amunicji artyleryjskiej (każdej, o różnym kalibrze) Rosjanom wystarczy na lata.

Między bajki można wsadzić, że im się kończy. Nowoczesna może tak. Ale posiadają jeszcze amunicje z czasów zimnej wojny i walą z niej ile się da - dodaje oficer.

Nowe czołgi z Polski?

Tymczasem ofensywa będzie wymagała dużych nakładów. Pojawiają się zatem nieoficjalne doniesienia o przekazaniu Ukraińcom przez Polskę kolejnych czołgów. Tym razem nie chodzi jednak o stare, wysłużone T-72, a o stosunkowo nowoczesne i dobrze wyposażone czołgi PT-91 "Twardy". Oficjalnego potwierdzenia brak, ale mowa o kilkudziesięciu maszynach.

Trwa ładowanie wpisu:twitter
Wysłanie PT-91 stało się wręcz kwestią czasu, kiedy na Wschód trafiła większość naszych T-72. Na razie pogłoski mówią o wysłaniu lub przygotowaniu do wysłania batalionu czołgów. Ukraina prosiła Zachód o około 500 czołgów i najwyraźniej dostanie tyle. 240 naszych T-72, może docelowo nawet nieznacznie więcej, do tego docelowo zapewne 200-230 Twardych, jakieś T-72 z Czech, Słowacji albo Słowenii - mówi o2.pl Bartłomiej Kucharski, ekspert ds. wojsk pancernych.

Dziennikarz magazynu "Wojsko i Technika" wyjaśnia, że Ukraińcy doczekają się uzupełnienia potencjału. Czy to wystarczy, to zależy od tego, jak długo potrwa wojna. Rosyjskie rezerwy są jednak znacznie większe, a Zachód nie kwapi się specjalnie do wysyłania Ukraińcom nawet Leopardów 1 czy starych wersji Abramsa. Polskie PT-91 wywodzą się z T-72M1.

To stara wersja, ale solidnie u nas zmodernizowana. Czołgi te mają system kierowania ogniem, każdy z nich ma kamerę termowizyjną umożliwiającą walkę w nocy na dobrych warunkach - nawet w Rosji tylko stosunkowo niewielka część wszystkich czołgów je ma. Do tego mają polski pancerz reaktywny ERAWA, nie najnowszy, ale na starszą broń przeciwpancerną wystarczy. Kiedy już Ukraińcy dostaną Twarde, i o ile będą ich dobrze używać, będą one jedną z najgroźniejszych broni w arsenale ukraińskim - dodaje Kucharski.
Zobacz także: Działania wojenne w Ukrainie. "Ofensywę ukraińską można ocenić jako sukces"
Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić