aktualizacja 

Karolina Korwin Piotrowska: Boczarska uczy miłości

67

„Sztuka kochania” to nie jest kolejny film z bzykaniem w tle. To nie jest kolejna komedia romantyczna. To historia anarchistki, która nauczyła nas kochać i rozumieć słowo „rozkosz”.

Karolina Korwin Piotrowska: Boczarska uczy miłości
(Next Film, Franciszek Mazur)

Dawno nie było w kinie polskim filmu, o którym można powiedzieć jedno: rozgrzewający. Jak ulubiony, miękki i otulający koc, którego dotyk jest jak pieszczota i którym lubisz się okryć, niekoniecznie po seksie.

Opowieść o kobiecie, która w czasach mentalnego zniewolenia była wolna na przekór światu i ludziom. Robiła, co chciała i z kim chciała, a że była kobietą, zawsze było jej trudniej.

Bo seksizm to nie jest wynalazek naszych czasów, wbrew temu, co może się wydawać. W naszych czasach o tym po prostu głośno się mówi, a kiedyś nie znano tego słowa, tylko kobiecie, która chciała się rozwijać i konkurować z mężczyznami, proponowano, żeby lepiej poświęciła więcej czasu mężowi i rodzinie.

Na cholerę bujać się z jakimiś badaniami, i to o orgazmach albo cipkach. Gdyby to były badania nad lekiem na raka żołądka, to świetnie, kogoś to dotyczy. Ale wagina? Kogo to obchodzi? Jakieś świństwa…

Wisłocka nauczyła nas, że seks to nie świństwo, nie powód do wstydu, ale jest to integralna, ważna część życia człowieka. Że to coś cudownego, a orgazm po prostu się nam należy. Bez względu na płeć, długość członka czy budowę pochwy. Tak jak pensja, dobry obiad czy ciuch. I nie jest to powód do wstydu. Wytykania palcami.

Wielu z tych, którzy czytają te słowa i może już nawet kupili bilet na ten film, nie byłoby, gdyby ich rodzice nie przeczytali kiedyś książki „Sztuka kochania” i nie zaczęli wielkiego dzieła edukacji seksualnej Polaków. Bo jeśli mówimy o rewolucji, to pamiętajmy, że była nie tylko ta przemysłowa i październikowa, ale też rewolucja Wisłockiej, dokonana w latach 70. w sypialniach, umysłach i sercach Polaków.

Tak, sercach, bo w tym chodzi przede wszystkim o to, aby ludzie się kochali, a nie, jak to pada w filmie, lali po mordach. Już niech lepiej ze sobą śpią, tylko niech wiedzą, jak to robić, żeby było fajnie… Bo modlitwa, wbrew temu, co wielu lansuje, nie wystarczy do tego, żeby było dobrze, a niepokalane poczęcie było w historii tylko raz. Żeby mieć dziecko, trzeba wiedzieć, co i jak zrobić, żeby kojarzyło się to przyjemnie, a nie strasznie.

Kluczowe w tej historii było, kto zagra Wisłocką tak, żeby ludzie ją pokochali. Zrozumieli. Poczuli to, co ona. Dla wielu z młodego pokolenia w czasach wszechobecnego porno, uprzedmiotowienia ludzkiego ciała i pogardy dla płci, bądźmy szczerzy - Wisłocka, którą widzą na zdjęciach w internecie, to jakaś dziwnie ubrana, ekscentryczna starsza pani w chustce na głowie, w barwnych ciuchach a la Gucci, zawsze w towarzystwie jamnika. Sexy? No nie wiem. Interesujące? Może…

Nie byłam na początku entuzjastką Magdaleny Boczarskiej w tej roli. Owszem, aktorka dobra, osobowość ciekawa, do tego seksowna w sposób mocno nieprzyzwoity, ale czy da radę jako pani w mocno średnim wieku? Czy ja jej uwierzę? Czy nie przesadzi, nie wywali się i z kina trzeba będzie szybko na premierze uciekać, żeby uniknąć pytań?

Zagrać kogoś, kto jest jeszcze w żywej pamięci tak, żeby nie być oskarżonym o uzurpację, karykaturę czy śmieszność, to sztuka, która udała się nielicznym, faktyczny sprawdzian zdolności aktora, jego umiejętności bycia kimś innym w stopniu doskonałym, ale bez grama uzurpacji czy udawania.

Wiem jedno - Michalina Wisłocka gdzieś tam na górze jest szczęśliwa. Bo na zawsze będzie miała w pamięci ludzi twarz, spojrzenie, super nogi i biust Boczarskiej. Te dwie panie stały się całością. Jakby Wisłocka miała siostrę bliźniaczkę. Kogoś, kto na naszych oczach, od pierwszej sekundy na ekranie, z którego nie schodzi do samego końca filmu do rewelacyjnych napisów końcowych, stał się nią.

Wiarygodnie i pięknie. Mądrze i z klasą. Z dowcipem i luzem. Z kulturą, jakiej wymagało zagranie tych wszystkich scen erotycznych, które są sfilmowane z taktem i wyczuciem, jakich w polskim kinie nie tyle ze świecą, ile z kościelną gromnicą szukać można. Tu jest pięknie. Erotycznie. Zmysłowo, z motylami w brzuchu. Z emocjami i tak, że człowiek po powrocie do domu chce zrobić to samo.

Boczarska to nie tylko świetne ciało, to talent i osobowość, która tę trudną rolę uniosła z niewiarygodną lekkością i prawdą; myślę, że nawet ci, którzy nie „kupują” jej jako aktorki, wyjdą z kina pod wrażeniem tego, co zobaczą.

To jej rola życia. Oby polskie kino miało teraz na nią pomysł. Wejść na Everest w tak młodym wieku - świetna sprawa. Ale czy polskie kino jest gotowe na kolejne wyzwania z jej udziałem? Obejrzałam ostatnio zbyt wiele haniebnie złych polskich produkcji, by mieć jednak, mimo wielkiej atencji dla Magdy, wątpliwości.

U nas wygrywa nijakość, brak talentu, medialna obecność i kiszenie ogórków w telewizji, a nie talent czy osobowość. Połączenie talentu z osobowością to wybuchowa, trudna, ale i piękna mieszanka, wymagająca partnerów do rozmowy i szacunku dla słowa „sztuka”. O to, wbrew pozorom, w polskim kinie coraz trudniej. Oby Magda Boczarska nie padła ofiarą klątwy sukcesu. Z całego serca jej tego życzę.

Ale Boczarska nie byłaby tak dobra, gdyby nie jej koledzy, bo aktorstwo, o czym wielu reżyserów zapomina, to nie robota dla solisty, to gra z partnerem, i nie wystarczy obsadzić ładnego pana o spojrzeniu martwego cielaka, pani w różowej sukience z kroniki towarzyskiej i pani znanej z reklamy soczku, żeby mieć film. Żeby mieć KINO.

Trzeba umieć dobrać ludzi na ekranie tak, by „żarło”. Tutaj „żre” jak diabli, gotuje się między nimi pięknie, namiętnie i wiarygodnie. Dla mnie odkryciem są dwie role. Pierwsza to Justyna Wasilewska jako Wanda, trzecia część trójkąta erotycznego z Wisłocką w roli głównej.

Ależ to jest petarda, ta dziewczyna rozsadza ekran nawet, gdy nic nie mówi, tylko na nim jest. Ależ ma spojrzenie, jak się rusza pięknie, jak skupia uwagę… W kontrze do męskiej, aseksualnej Miśki jest magnetyczną bombą, od której nie sposób oderwać wzroku.

Jest też on. Aktor, którego niektórzy kojarzą tylko z „Ojca Mateusza”, inni zaś z „Zabić bobra”. Nazywa się Eryk Lubos i jest w „Sztuce kochania” cudownym ucieleśnieniem marzeń każdej kobiety, która marzy przed snem o tym, by spotkać kiedyś na swej drodze swojego „brzydkiego marynarza”.

Tego filmu by nie było, ta historia by tak nie działała na zmysły i wyobraźnię, gdyby nie piękny wątek jego szczególnego, erotycznego związku z Wisłocką. Tej wielkiej namiętności dwojga ludzi, którzy dali sobie wszystko, co mieli i uczynili swoje życie, nie tylko seksualne, lepszym.

Nie chcę wdawać się w szczegóły, ale idę o zakład, że teraz każda kobieta w Polsce będzie chciała mieć swojego prywatnego Lubosa. A dlaczego tak piszę, to przekonajcie się sami. Warto. Panowie - poprzeczka zawieszona jest wysoko…

I drugi plan: świetny Jakubik i Mecwaldowski, wybitny Barciś i przecudowny Szyc, olśniewająca Stenka czy Gruszka… Długo można wymieniać, nawet Piotr Adamczyk po latach kojarzenia z postaciami świętych albo szalonych artystów daje zdecydowanie radę jako doskonale wyposażony przez naturę partner dla dwóch kobiet i wiarygodny obiekt seksualny… A przy okazji niezła męska świnia.

Tak, rozgrzewający i dobry to film, bo reżyserka Maria Sadowska zrobiła kawał dobrej filmowej roboty na bazie świetnego scenariusza Krzysztofa Raka. Wiedziałam, że Maryśce wyjdzie, bo jest kobietą, jest zdolna i spełniona oraz wie, co to seks i niczego nie udaje. To po prostu musiało się udać. Brawo!

Tak, ten film powinni zobaczyć wszyscy. Z naciskiem na polityków, których chore decyzje, mające w pogardzie seksualność człowieka, jego prawo do miłości, wolności i rozkoszy, nadają temu, co oglądamy na ekranie nowy, polityczno-obyczajowy sens…

Tak, to jest dobre kino. Będzie Wam po nim miło. Będzie Wam po nim ciepło. Będzie Wam po nim DOBRZE.

PS. Fajnie to uczucie, kiedy wiem, że opowiadając ponad dwa lata temu podczas sesji dla „Vivy” w dusznym kamperze mojej koleżance Agnieszce o książce Violetty Ozminkowski o Wisłockiej o tym, jaka fantastyczna to postać, zainteresowałam ją tym na tyle, że po tym, kiedy i ona ją przeczytała, dała ją swojemu ówczesnemu chłopakowi, a dzisiaj mężowi i producentowi filmu „Sztuka kochania”. Ciąg dalszy już na ekranach… Aga, nie ma lipy!

Widziałeś lub słyszałeś coś ciekawego? Poinformuj nas, nakręć film, zrób zdjęcie i wyślij na redakcjao2@grupawp.pl.

Zobacz także:
Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić