Mówiąc szczerze, bałam się tego, co zobaczę, bo nie lubię jak wszyscy gremialnie, jakby na rozkaz, padają na kolana przed czymś, czego jeszcze nie widzieli, a tak było, gdy film ten zdobył nagrodę za scenariusz na festiwalu w Berlinie. Za dobrze też znam raczej fatalny stan dziennikarstwa zajmującego się kinem, by wierzyć w serwowane mi recenzje, zarówno te dobre, jak i te gorsze. Dzisiaj już wiem, że mój strach nie był uzasadniony ale wiem także i to, że sporo recenzentów albo nie widziała tego filmu, albo na seansie zasnęła. Ale do rzeczy.
Oto początek lat 90. w Polsce transformacji. Jest szaro, brudno, smutno. Oto jakieś małe miasto, blokowisko z kościołem, miejsce, gdzie niemal wszyscy się znają, choćby z widzenia. I w tym wszystkim są one. Cztery kobiety, które w czasach, gdy w ludziach budzą się marzenia o awansie, nowej pralce ze sklepu, o dżinsach z Pewexu, nowym mieszkaniu albo o samochodzie sprowadzonym z Niemiec, mają czelność marzyć o wielkiej miłości. O namiętności tak gorącej i odważnej, że pali człowieka od środka i zostawia tylko zgliszcza. Świat zmienia się gdzieś obok nich, słychać coś w radio, padają jakieś mury, ale nikogo to specjalnie nie obchodzi. Ludzie zawsze, co naturalne, w obliczu nawet największych przemian, mieli własne życie.
Pamiętam, kiedy siedziałam w archiwach, przygotowując moją książkę „Ćwiartka raz”, zauważyłam ze zdumieniem, że społeczno-edukacyjno-światopoglądową rewolucję lat 90. zrobiły kobiety. To one bez wahania wzięły na siebie ciężar zmian, rozwoju, dokształcania się w wielu dziedzinach, to one stały się symbolem naszych marzeń o lepszym świecie, o tej Europie, o której tak wtedy marzyliśmy. One chciały być inne, lepsze, chciały zarabiać pieniądze, poczuć schowaną do tej pory siłę własnej seksualności i być wolne, jak bohaterki tego filmu. To one w tych dziwnych czasach przejścia z jednego świata, który wreszcie upadał na naszych oczach do drugiego, o którym pojęcie mieliśmy szczątkowe - bo z filmów oglądanych na szmuglowanych kasetach VHS i telewizyjnych seriali albo programów w kablówce - one miały marzenia. I chciały je spełnić. Mężczyźni zaś, też tak jak w tym filmie, pełnili rolę opóźnionych w procesie ewolucji atrap, obiektów seksualnych, albo byli tak odlegli i zajęci swoimi sprawami, że stawali się po prostu niepotrzebni. Mężczyzn jakby nie było. Zapadli się pod ziemię albo opadli na kanapę przed telewizorem…
Oto one. Właścicielka wypożyczalni kaset VHS, obarczona niekochanym i lubiącym wypić coraz więcej mężem i dorastającą córką, marząca o pewnym młodym księdzu; była Miss, a obecnie trenerka fitness i tańca, marząca o karierze modelki, już trzy lata bez męża, który siedzi w Berlinie i zarabia pieniądze na spełnianie wspólnych marzeń; pozornie zimna, perfekcyjna dyrektorka szkoły, zakochana beznadziejnie w pewnym świeżo owdowiałym lekarzu i zakochana platonicznie w młodej kobiecie starsza nauczycielka rosyjskiego, której to przedmiot wywalają z obowiązkowego programu nauczania… Cztery kobiety w różnym etapie życia, które łączy desperackie i ślepe pragnienie miłości ślepej, niemożliwej, niszczącej, często niszczącej wszystko dokoła i je same.
Jakie to wszystko prawdziwe, chciałoby się powiedzieć, jakie porażająco szczere i jak nic się, mimo upływu czasu, nie zmieniło. Bo to jest wbrew doskonale odtworzonemu kostiumowi historycznemu, niebywale uniwersalna opowieść, która może wydarzyć się dzisiaj, w każdym miejscu na świecie, nie tylko w Polsce. Na tym też polega siła tego filmu. Takie kobiety nadal są, mijamy je na ulicy, może to nasze matki, koleżanki, sąsiadki.
Tej opowieści nie byłoby na pewno, gdyby nie fenomenalny koncert aktorskiej gry, jakiego polskie kino nie widziało od wielu lat. Kto tak ostatnio dał pięknie pograć swoim aktorkom? Mało jest dobrych ról dla kobiet. „Ida”, „Żurek”, „Róża”, „Body/Ciało”, „Różyczka”, „Ki” czy „Córki dancingu”… W sumie niewiele. Kobieta w polskim kinie to często jakiś dekoracyjny ornament, dodatek do mężczyzny w modnych ciuchach albo zwykła dziwka. Czasem policjantka. Szkoda. A aktorki mamy świetne, jak bardzo, ten film pokazuje doskonale. To niemal rozkosz patrzeć na fenomenalną Magdalenę Cielecką i jej emocje gotujące się pod z pozoru zimną, urzędniczą powłoką kobiety, doprowadzonej do ostateczności, na skraj emocji. Patrzymy na nią i myślimy, że znamy takie kobiety… Są blisko nas. Obok.
Marta Nieradkiewicz (wielkie odkrycie tego filmu i aktorka odważna w sposób rzadko w polskim kinie spotykany) i jej marzenia o byciu kimś innym niż ten lekko wyblakły na ścianie plakat z pięknych czasów bycia Miss na ścianie i jej modne i kolorowe stroje, jakby na przekór szarzyźnie dokoła. Ile znacie takich dziewczyn, kiedyś najpiękniejszych w całej klasie, a potem desperacko szukających miejsca w życiu, bo uroda, to jedyne, co mają, a czas nieubłaganie leci, a mąż jest, ale jakby go nie było… Ależ to mocna, autentyczna postać, która jeszcze zyskuje w zmysłowym duecie z wybitną, wyciszoną Dorotą Kolak (po tym filmie wiadomo jedno - nie ma roli, której ona nie zagra) w roli zakochanej jak nastoletni pryszczaty sztubak sąsiadki, nauczycielki hodującej ptaki, której nagle na emeryturze serce bije jak młotem w bliskości z młodą, pełną życia, energetyczną dziewczyną. Nawet homofob patrząc na relacje tych dwóch kobiet uśmiechnie się pod nosem, bo widzimy jedynie delikatne, nieodwzajemnione uczucie i marzenia, które nie spełnią się nigdy. Nawet gdy jednak z kobiet obmywa jak w transie i z czułością nagie, nieprzytomne ciało drugiej kobiety.
I na koniec ta, która ma własny biznes, chce iść do przodu, ma wypożyczalnię kaset, a w życiu jej jakoś niby wychodzi, nagle zakochuje się w księdzu z parafii. Ta scena, kiedy ksiądz przychodzi do jej mieszkania po kolędzie to prawdziwe mistrzostwo. Te kradzione spojrzenia, to podglądanie. Jakie to wszystko strasznie prawdziwe. Julia Kijowska, największe odkrycie aktorskie ostatnich lat w polskim kinie. Ta jej miłość jakże boleśnie jest beznadziejna i raniąca na oślep wszystkich dokoła. Jak ona to gra, bez grama szarży, tak strasznie prawdziwie, aż widzowi robi się głupio, że podgląda coś tak prywatnego, ukrytego i intymnego.
Nie było moim zdaniem do dzisiaj w polskim kinie tak pięknego i bezkompromisowego pokazania skrywanej seksualności i erotyki kobiet. Nie było w polskim kinie filmu, który pozostawiałby widza oniemiałego na samym końcu. Nie było takiego filmu, który stawiałby widza w pozycji podglądacza, który zawstydzony tym, co widzi na ekranie i co robi, nie może jednak ani na chwilę przestać patrzeć…
Nie wiem, czy ogłupiały z lekka ostatnio widz wychowany na filmach o mutantach, telewizyjnych reality shows i telenowelach zrozumie, co to za film, będzie w stanie docenić, to, co zobaczy na ekranie. Nie mam złudzeń. Ale może zdarzy się cud. Bo to jest film uniwersalny, o uczuciach. O miłości tak szalonej, zwariowanej, że aż przerażającej i wymagającej ofiar. O marzeniach, których nie powinno się spełniać. Ale wolność polega na tym, by jednak spróbować je spełnić. One spróbowały.
To jest film o nas.
Karolina Korwin Piotrowska specjalnie dla o2.pl*
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.