aktualizacja 

Z kołyski do… fabryki lub kopalni. Najniebezpieczniejsze zawody wykonywane dawniej przez dzieci

121

Rewolucja przemysłowa zmieniła świat – choć nie zawsze na lepsze. Dla milionów dzieci oznaczała nędzę i konieczność szukania zatrudnienia. Mali robotnicy masowo zaludnili fabryki, kopalnie oraz dachy angielskich domów, a zadania, jakie wykonywali, nie miały nic wspólnego z bezpieczeństwem i higieną.

Najmłodsze dzieci często zatrudniano do czyszczenia urządzeń, których w czasie ich pracy nawet nie wyłączano. Prowadziło to do niezliczonych wypadków. Zdjęcie poglądowe
Najmłodsze dzieci często zatrudniano do czyszczenia urządzeń, których w czasie ich pracy nawet nie wyłączano. Prowadziło to do niezliczonych wypadków. Zdjęcie poglądowe (Domena publiczna)

Osiemnastoletni górnik z dziesięcioletnim stażem? „Emerytowany” kominiarz świętujący szesnaste urodziny? Pracownica fabryki wracająca po 13-godzinnej zmianie, by… pobawić się lalką? To, co dziś brzmi jak wyjątkowo ponury żart, dla XVIII- i XIX-wiecznych angielskich dzieci stanowiło szarą codzienność. Jak konstatuje w książce „Dzieci rewolucji przemysłowej” Katarzyna Nowak:

Potęga przemysłowej Anglii budowana była małymi rączkami, które szybko zmieniały szpule nici, czyściły wąskie gardła kominów, ciągnęły wózki z węglem w ciemnościach kopalń. (…) Praca zarobkowa dzieci stała się normą wraz z gwałtownym rozwojem przemysłu, który potrzebował taniej siły roboczej, i wraz z ubożeniem rodzin, które nie były w stanie utrzymać się tylko z pensji rodziców.

Z perspektywy ówczesnych pracodawców najmłodsi stanowili idealny „motor postępu”. Płaciło się im niewiele lub wcale, łatwo było ich sobie podporządkować – jeśli nie po dobroci, to siłą, a w razie wypadku bądź śmierci z wycieńczenia, bez problemu dało się ich zastąpić. I to właśnie z tego powodu małym robotnikom często zlecano najtrudniejsze oraz najbardziej niebezpieczne zajęcia. W jakich zawodach „specjalizowały” się dzieci? I co im groziło?

Niewolnicy podziemnego świata.
Nawet dziś pracę górników uznaje się za jedną z najtrudniejszych i obarczonych największym ryzykiem. Dwieście lat temu położenie ludzi zarabiających na chleb wydobywaniem spod powierzchni surowców przedstawiało się jeszcze gorzej. Pewien komisarz badający w 1833 roku warunki w kopalni węgla w Worsley zanotował ze zgrozą, iż: „najcięższa praca w najgorszym pomieszczeniu najpodlejszej fabryki jest łatwiejsza, mniej okrutna i demoralizująca niż praca pod ziemią”.

A im głębiej wwiercały się korytarze, tym sytuacja stawała się bardziej dramatyczna. W sięgających dwóch kilometrów poniżej powierzchni ziemi wąskich, poziomych tunelach trzeba było pracować w kucki lub na leżąco. Tymczasem drobnym, zwinnym dzieciom zdecydowanie łatwiej było się tam pomieścić – dlatego właściciele kopalni chętnie zatrudniali młodych adeptów sztuki wydobywania węgla.

Mniej wysiłku wymagało też przetransportowanie ich na dół – nieletni były lżejsi, więc dawało się spuścić ich na linie. Część małych górników zapewne nawet nie zdawała sobie sprawy, że czyha tam na nich śmierć. A ta przychodziła na wiele sposobów: od eksplozji lampy gazowej, przez zawalenie korytarza i utonięcie, po potrącenie wagonikiem. W XIX wieku w kopalni węgla w Yorkshire szyby otwierały już pięciolatki! Dla tak małych dzieci przebywanie pod ziemią było nie tylko niebezpieczne, ale i traumatyzujące. Tak pierwsze dni pracy małych górników opisuje Peter Kirby:

Z początku małe ofiary wprowadzane do kopalni walczyły i krzyczały z przerażenia w ciemność, lecz znaleźli się ludzie dość brutalni, by zmusić dzieci do uległości. Po kilku próbach stawały się one potulne i apatyczne, gotowe oddać się każdemu niewolniczemu zajęciu, jakie im narzucano.

Praca zawodowa najmłodszych bardzo często miała bowiem charakter niewolniczy – zwłaszcza, gdy „zatrudnienie” otrzymywały sieroty. Pracodawca ograniczał się wówczas do zapewnienia małym podwładnym absolutnego minimum potrzebnego do przetrwania. Dzieci otrzymywały więc skromne posiłki, dach nad głową (często nieszczelny) oraz łóżko, które musiały dzielić z innym nieletnim robotnikiem. O pensji mogły co najwyżej pomarzyć.

W labiryncie londyńskich kominów
Równie niebezpieczne, co schodzenie głęboko pod ziemię, było wspinanie się po dachach oraz wnętrzach kominów. I również tę pracę – z uwagi na jej specyfikę – ochoczo zlecano dzieciom.

Tragedia, jaka wydarzyła się w 1666 roku, gdy Londyn stanął w płomieniach, nauczyła mieszkańców miasta, jak ważne jest bezpieczeństwo przeciwpożarowe. Z tego powodu wprowadzono nowe regulacje: odtąd kominy budowano wąskie i kręte, co miało zapobiegać szybkiemu rozprzestrzenianiu się ognia. W takiej formie wymagały jednak częstszego czyszczenia. I choć kominiarze mieli do dyspozycji wiele rodzajów szczotek (w tym mechaniczną), uważano powszechnie, że najlepiej do tego celu nadaje się… mały, zręczny chłopiec.

„Żywą szczotkę” trzeba było odpowiednio przygotować do pracy: dzieciom wbijano gwoździki w stopy, by szybciej się wspinały. Zazwyczaj podczas pierwszych dni maluchy zdzierały w ciasnym labiryncie skórę z łokci i kolan – żeby skóra stwardniała, wcierano w nią więc sól. Dopiero w 1788 roku uchwalono prawo, na mocy którego chlebodawcy musieli zapewnić kominiarczykom odpowiednią odzież „ochronną”. Zakazywało też ono zatrudniania w zawodzie dzieci poniżej ósmego roku życia.

Z przestrzeganiem tych zapisów bywało jednak różnie. Tym bardziej, że wewnątrz komina najlepiej było przemieszczać się nago. Mało kto zdawał sobie wówczas sprawę, iż konsekwencją takich praktyk jest ciężkie i wyjątkowo nieprzyjemne schorzenie – rak moszny, który rozwijał się w ciągu kilku lat po „przejściu na emeryturę”. Następowało to już w wieku nastoletnim, dojrzewający chłopcy zwyczajnie przestawali się bowiem mieścić w otworach o wielkości 22 na 34 centymetry – o ile oczywiście udało im się dożyć do tego czasu.

Mali kominiarze skupiali się raczej na bieżących zagrożeniach. A tych nie brakowało. Jak opisuje w swojej książce Katarzyna Nowak: „wąskie przejście czy nagły skręt to pułapka. Jeśli [dziecko – przyp. M.P.] utknie i zabraknie mu powietrza, umrze ‒ wysłany za nim chłopiec raczej nie zdąży go uwolnić, nim się udusi”.

Szaleni kapelusznicy
W porównaniu do innych „dziecięcych” zawodów praca kapelusznika wydawała się obciążona zdecydowanie mniejszym ryzykiem. Ostatecznie młodemu czeladnikowi, odesłanemu na przyuczenie do warsztatu, w którym wytwarzano nakrycia głowy, nie groziła śmierć przez uduszenie, utopienie bądź zmiażdżenie. Czyhało za to na niego inne niebezpieczeństwo – tym bardziej złowrogie, że… niewidoczne.

Tak jak kominiarze cierpiący na raka moszny, również producenci kapeluszy mieli swoją chorobę zawodową – powiedzenie, że ktoś jest szalony jak kapelusznik nie wzięło się bowiem znikąd! Po kilku latach pracy z łatwością dało się poznać specjalistę w tym fachu po zaczerwienionych palcach, drżeniu rąk, nerwowym zachowaniu, zniszczonych włosach i paznokciach oraz brakujących zębach.

Wszystko to stanowiło ponury efekt uboczny zatrucia rtęcią, która w wiktoriańskich pracowniach służyła do filcowania wełny. A że do wykonywania tego prostego w gruncie rzeczy zadania nie trzeba było specjalnych kwalifikacji, często na wdychanie oparów toksycznego pierwiastka narażeni byli terminujący u mistrza uczniowie. W skrajnych przypadkach dochodziło do poważnych zaburzeń neurologicznych, a nawet śmierci.

Kapelusznictwo nie było jedyną „działką” przemysłu tekstylnego, w której zatrudniano dzieci. Setki tysięcy nieletnich znalazło pracę w fabrykach włókienniczych, przędzalniach wełny itp. Był to ciężki kawałek chleba. Maluchy spędzały przy maszynach po 13–14 godzin dziennie. Dopiero w 1802 roku ograniczono długość zmiany do 12 godzin dziennie, a po kolejnych trzech dekadach – do 9. Minimalny wiek zatrudnionych – 9 lat – ustanowiono dopiero w 1874 roku; podniesiono go do 11 niemal 20 lat później. Wcześniej niejednokrotnie zdarzało się, że przy taśmie produkcyjnej stały przedszkolaki.

Najmłodsze, zaledwie 5- czy 6-letnie, zajmowały się sprzątaniem i czyszczeniem urządzeń – przeważnie nawet ich przy tym nie wyłączano, więc nietrudno było o wypadki. Starsze pilnowały wrzecion, wymieniały szpule nici i wykonywały inne proste, niewymagające kwalifikacji czynności. Ich zatrudnieniu w fabrykach sprzyjała mechanizacja pracy i podzielenie procesu produkcyjnego na części – nie trzeba już było uczyć robotnika całej skomplikowanej serii zadań. Wystarczyło krótko przeszkolić go w wykonywaniu jednej konkretnej czynności.

Fabryki koszmarów
Dzieci wykonujące pracę ponad siły, bite i głodzone, pozbawione opieki oraz wolnego czasu ciężko chorowały. Cierpiały z powodu niedowagi, zahamowania wzrostu, krzywizny kręgosłupa. A i tak ich praca w fabrykach włókienniczych była – w porównaniu do losu małych robotników z warsztatów garncarskich czy hut szkła – całkiem bezpieczna.

Przy rozgrzanych do czerwoności piecach trudno było oddychać, temperatura była nieznośnie wysoka, co skutkowało problemami z oczami i dolegliwościami płuc. Do tego dochodziły oparzenia, rany cięte (szczególnie w przemyśle szklarskim) i ogólne przemęczenie. Nikt się tym jednak szczególnie nie przejmował – przecież nie można było ot tak zrezygnować z jednej piątej pracowników, tylko dlatego, że nie ukończyli jeszcze 13 roku życia. Tak w książce „Dzieci rewolucji przemysłowej” opisuje los nieletnich robotników w wiktoriańskiej Anglii Katarzyna Nowak:

Dzieci chorują. Zła dieta, tragiczne warunki higieniczne i ciężka praca doprowadzają je na skraj wyczerpania. Jeśli któreś padnie przy pracy i po kilku kopnięciach nie jest w stanie się podnieść, wsadza się je na taczkę i wiezie do baraków. Jeśli przeżyje – wraca do pracy. Jeśli nie – wyprawia się szybki pochowek.

Właścicieli fabryki nie frasuje to specjalnie. Takie są warunki i jeśli chcą coś w tym biznesie osiągnąć, muszą działać zgodnie z zasadami sztuki. Jeśli czegoś jest w nadmiarze w dziewiętnastowiecznej Anglii, to właśnie dzieci. Taniej więc sprowadzić nowe, niż wyleczyć te już schorowane.

Jak zauważa Eric Hobsbawm: „Wielka rewolucja lat 1789–1848 stanowiła nie tyle triumf «przemysłu» jako takiego, ile przemysłu kapitalistycznego”. Ten zaś nastawiony był przede wszystkim na zysk – za wszelką cenę. A że przyszło ją zapłacić akurat dzieciom? Cóż, w wielu krajach również dziś dorosłym nieszczególnie to przeszkadza. Bo choć Europa i Ameryka Północna przerwały ten haniebny proceder, to wciąż co dziewiąte dziecko na świecie zamiast do szkoły codziennie idzie do pracy.

Maria Procner - Redaktor i publicystka, autorka tekstów popularnonaukowych. Absolwentka dziennikarstwa i psychologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Była redaktor prowadząca magazynów „Świat Wiedzy Historia”, „Świat Wiedzy Ludzie” oraz „Świat Wiedzy Sekrety Medycyny”.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.

Czasy, gdy życie dziecka było warte tyle, ile przemysłowiec był gotów zapłacić za jego pracę w książce Katarzyny Nowak pt. „Dzieci rewolucji przemysłowej. Kto naprawdę zbudował współczesny świat”. Kliknij i kup z rabatem w księgarni wydawcy.

Zainteresował Cię ten artykuł? Na łamach portalu TwojaHistoria.pl przeczytasz wstrząsające wspomnienia kilkulatka pracującego w fabryce bawełny.

Zobacz także: Zobacz też: Maja Ostaszewska o Mikołaju Pawlaku: "SKANDAL. Powinien poddać się do dymisji"
Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić