Łukasz Maziewski
Łukasz Maziewski| 
aktualizacja 

Potencjał atomowy Rosji i Zachodu. Dysproporcja jest duża

Po tym, jak w lutym Rosja dokonała inwazji na Ukrainę, Władimir Putin kilkukrotnie sięgał po ulubioną kartę. Kiedy na froncie szło źle, a mobilizacja przynosiła złość społeczeństwa, rosyjski prezydent straszył Zachód użyciem broni atomowej. Za jego słowami, że "Rosja będzie się bronić w każdy dostępny sposób", kryje się zawoalowana groźba sięgnięcia po broń nuklearną. Uporządkujmy więc to, co wiemy o tego rodzaju środkach i możliwościach obu stron.

Potencjał atomowy Rosji i Zachodu. Dysproporcja jest duża
Zwiastun zagłady: test atomowych pocisków Peacekeeper, zmierzających w stronę powierzchni ziemi (Wiki media)

Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

We wrześniu w rozmowie z o2.pl były szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego gen. Stanisław Koziej mówił, że oprócz strategicznej broni atomowej, której potencjał Rosja i USA ma mniej więcej porównywalny, jest jeszcze broń taktyczna. W drugim z tych przypadków potencjały te przechylają się na niekorzyść Zachodu. Aby jednak zrozumieć, dlaczego jest to sytuacja groźna, należy dokonać pewnego podziału i wyjaśnić różnice między bronią strategiczną i taktyczną.

Pierwsza z nich bowiem podlega szczegółowej kontroli. Inaczej sprawa ma się z bronią szczebla taktycznego. Na czym zatem polegają najważniejsze różnice? W uproszczeniu i maksymalnym skrócie: na zasięgu i mocy głowic. Po kolei jednak.

Broń strategiczna to broń o dużym zasięgu: 5 tys. km i więcej, zazwyczaj przenoszona obecnie przez międzykontynentalne pociski balistyczne. Oznacza to, że pocisk odpalony np. z Niżnego Tagiłu w środkowej części Rosji mógłby dolecieć do miast USA. Pociski te, o wiele bardziej złożone od prymitywnych bomb, zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki, mają też wielką moc niszczącą, liczoną w setkach kiloton. Dla porównania, "Little Boy", który zniszczył Hiroszimę, miał moc ok. 16 kiloton. Siły strategiczne obu państw zgrupowane są w tzw. triadach. Chodzi o środki przenoszenia. Klasyczną triadę tworzą:

  • balistyczne pociski międzykontynentalne (ICBM), wystrzeliwane z ziemnych silosów lub mobilnych wyrzutni kołowych,
  • balistyczne pociski międzykontynentalne wystrzeliwane z okrętów podwodnych (SLBM),
  • środki przenoszone przez lotnictwo strategiczne dalekiego zasięgu.

Ostrożne szacunki, prowadzone przez Sztokholmski Międzynarodowy Instytut Badań Pokojowych (SIPRI) podają, że w ubiegłym roku, na całym świecie było łącznie 13 080 głowic i jądrowych środków taktycznych. Federation of American Scientist wskazuje na liczbę 12 700 w 2022. Z tego niemal 91 proc. (11 807 głowic) znajduje się w posiadaniu dwóch krajów: USA i Federacji Rosyjskiej. Przy czym USA ma ich 5550 (lub 5428 za FAS), a Rosja – 6257 (5977 za FAS). "Podium" zamykają posiadające 350 głowic Chiny. Reszta rozkłada się pomiędzy Francję, Wielką Brytanię, Indie i Pakistan. Po kilkadziesiąt głowic mają Korea Północna i Izrael. Pocisków ICBM Amerykanie posiadają ok. 1490, a Rosjanie – 1550. Amerykanie mają przewagę w pociskach SLBM – ok. 2700 wobec ok. 600 po stronie rosyjskiej. Tu jednak kończą się pewniki.

Zasięg, głupcze!

W tym momencie wkraczamy na pole większych spekulacji. Były szef Wojsk Rakietowych i Artylerii Wojsk Lądowych gen. Jarosław Kraszewski pisał w kwartalniku "Bezpieczeństwo Narodowe" w 2018 r., że współczesne wojny i konflikty toczą się na czterech poziomach działań: politycznym, strategicznym, operacyjnym (na poziomie teatru działań wojennych) i taktycznym. W czasach zimnej wojny oba bloki, NATO i Układ Warszawski, opracowały i stworzyły taktyczną broń atomową, mającą w zamierzeniu służyć do bezpośrednich działań bojowych.

Przyjmijmy, że należą do niej nieduże (od kilku do kilkunastu kiloton) środki bojowe, mające służyć do bezpośrednich działań bojowych. Do uzbrojenia tego rodzaju zaliczamy dziś, przy rozwoju techniki rakietowej i precyzyjnej, środki bojowe o zasięgu ok. 500 km. Dla lepszego zobrazowania powiedzmy, że do tego rodzaju środków rażenia zalicza się np. wyrzutnie pocisków Iskander. Stacjonują one m.in. w obwodzie kaliningradzkim i w zasadzie mają w swoim zasięgu znaczną część obszaru Polski.

Tu jeszcze raz należy cofnąć się do czasów historii. W 1987 r., USA i ZSRR podpisały między sobą Traktat o całkowitej likwidacji pocisków rakietowych krótkiego i średniego zasięgu (INF). Zakładał on likwidację pocisków balistycznych krótkiego i średniego zasięgu (od 500 do 5500 km). Z Europy zniknęły w ramach odprężenia amerykańskie systemy BGM-109G czy słynne Pershingi. Sowieci zaś wycofali swoje systemu RK-55 Granat lub R-400 Oka. Rosjanie protestowali przeciwko temu rozwiązaniu i stworzyli nowy system, Iskander właśnie.

Już same pociski Iskander budzą obawy, że Rosjanie mijają się z prawdą i rakiety mają w rzeczywistości o wiele większy zasięg, niż deklarowane 500 km. Gorzej, że z wyrzutni mogą być także prawdopodobnie odpalane pociski 9M729 Kalibr. A pociski Kalibr, nie dość, że mają zasięg przekraczający 1500 km, to jeszcze mogą być wyposażone w głowice atomowe. A to jest już oczywistym złamaniem warunków traktatu. Z tego zresztą powodu, USA trzy lata temu się z niego wycofało.

Oszukana gra

Gra w atomowego kotka i myszkę od początku byłą zresztą oszukana. Podczas gdy Amerykanie faktycznie wycofali większość swoich atomowych, taktycznych środków bojowych (Tomahawk czy słynny Cruise, nie mówiąc o takich starociach, jak pochodzący z głębokich lat 60. pocisk Davy Crockett), Rosjanie je zachowali. Posiadają wspomniane wyrzutnie pocisków Iskander czy Kalibr, a w razie potrzeby znajdą się i stareńkie, choć również zdolne do użycia głowic atomowych wyrzutnie Toczka-U. Do tego środki artyleryjskie, które można wyposażyć w pociski z głowicami jądrowymi.

Dla lepszego zobrazowania odwołajmy się do grafiki. W jednym z raportów, brytyjskie ministerstwo obrony wykazało, jak duże różnice w użyciu środków przenoszenia broni atomowej występują między USA i Rosją.

Do tych zaliczają się nieco mniej znane, choć mordercze moździerze samobieżne 2S4 Tulipan. Są też potężne armaty samobieżne 2S7 Pion, kalibru 203 mm, używane podczas wojny w Ukrainie czy wreszcie pociski kal. 155 mm do nowoczesnych armatohaubic 2S19 Msta-S. Gdyby zaszła potrzeba, być może w rosyjskich magazynach znalazłyby się jeszcze zapasy pocisków i żołnierze pamiętający wytyczne obsługi niemal starożytnych armatohaubic 2S3 Akacja. Wreszcie, cała paleta mniejszych lub większych atomowych bomb lotniczych, na które NATO mogłoby odpowiedzieć tylko bombami B-61, rozmieszczonymi w kilku bazach lotniczych w Europie.

Jest jeszcze jedna, istotna w tym wszystkim kwestia. Jak mówi o2.pl komandor Wiesław Goździewicz, ekspert w zakresie prawnych aspektów operacji NATO, o ile wojna w Ukrainie nic nie zmieniła w przypadku doktryny użycia broni atomowej przez Sojusz, o tyle zmienić mogło się nastawienie Rosjan w tym zakresie. Zasady użycia – czy raczej "posiadania dla nie-używania" broni atomowej w NATO reguluje pochodząca sprzed 10 lat reguła Odstraszania i Obrony (Deterrence and Defence).

Co istotne, NATO samo w sobie nie posiada "własnej" broni atomowej. Mają ją za to trzy kraje paktu, czyli USA, Francja i Wielka Brytania, które w ramach programu Nuclear Shering decydują o udostępnieniu jej innym krajom. Ale, jak zaznacza kmdr Goździewicz, większość europejskich krajów Sojuszu nie posiada samolotów bojowych, certyfikowanych w zakresie DCA, czyli Dual-Capable Aircraft. Chodzi o zdolność do przenoszenia przez nie zarówno środków konwencjonalnych jak i broni atomowej.

Kolegialność vs ręczne sterowanie

Warto również wspomnieć w tym kontekście o dwóch przeciwstawnych modelach zarządzania. W NATO, decyzje podejmowane są na zasadzie jednomyślności w ramach Rady Północnoatlantyckiej (NAC – North Atlantic Council). Trudno spodziewać się, by w kwestii tak ważnej, jak dyskusja o sięgnięciu po broń atomową było inaczej.

W Rosji decyzje podejmowane są autorytatywnie przez prezydenta, mającego palec na słynnym "czerwonym guziku". Ma on oczywiście sztab doradczy i zespół wykonawczy, jednak najważniejsza decyzja pozostaje w jego gestii. Upraszcza to i skraca łańcuch decyzyjny, jednak zarazem budzi obawy o arbitralność osądów.

Do tego dochodzi również sprawa nośników tego rodzaju uzbrojenia. Trudno sobie wyobrazić, by w okresie wojny i podwyższonej gotowości, Rosjanie nie mieli "na oku" NATO-wskich samolotów DCA. Każda zmiana ich bazowania byłaby dla Rosjan sygnałem, że dzieje się coś nadzwyczajnego. To zaś mogłoby ich skłonić do podejmowania różnych, często programowo odległych od rozsądnych kroków. Wymagałoby to zresztą potężnej, dobrze przygotowanej i zaplanowanej operacji powietrznej, w której wojska (powietrzne a pewnie również lądowe lub powietrznodesantowe grupy szturmowe) dokonują neutralizacji obrony przeciwlotniczej wroga, wejścia w jego przestrzeń powietrzną i opanowanie jej.

Samoloty DAC musiałaby, jak tłumaczy Goździewicz, mieć także własną, niezbędną eskortę i wysokiej klasy rozpoznanie z powietrza, lądu i morza. Wreszcie, sama decyzja o potencjalnym użyciu tego rodzaju broni musiałaby zapaść na szczeblu najwyższym – politycznym – NATO. I wymagałaby jednomyślności, co przy postawie np. Węgier wobec wojny w Ukrainie nie jest w żadnym stopniu oczywiste. A choćby Francja od lat nie uczestniczy choćby w zakresie planowania nuklearnego NATO. Pakt zresztą buduje swoje zdolności atomowe, jak już wyartykułowano, w ramach DaD. Z założenia leżącego u podstaw istnienia organizacji, ma to być organizacja nastawiona na działania obronne, nie na agresywny atak. Tego samego nie można powiedzieć o Rosji.

Konkluzja tego wszystkiego jest krótka. Gdyby doszło do sytuacji, w której Rosjanie realnie decydują się na użycie broni jądrowej, to po swojej stronie mieliby nie tylko posiadanie większej liczby środków rażenia tego rodzaju, ale i krótsza droga do podjęcia tego rodzaju decyzji. W przypadku Rosji decyzja leżałby w rękach prezydenta (który musiałby jednak liczyć na lojalność swoich dowódców wojskowych), a w przypadku NATO – w rękach całej Rady Północnoatlantyckiej.

Są to jednak teoretyczne rozważania. W wypadku sięgnięcia po broń atomową, nawet w ramach opisywanej przez gen. Kozieja doktryny deeskalacji nuklearnej (będącej niczym innym jak atomowym zastraszeniem innych krajów), trzeba byłoby liczyć na duże opanowanie i spokój decydentów NATO, będących zarazem pod olbrzymią presją sytuacji. Opisał to w swojej "Sumie wszystkich strachów" Tom Clancy. W powieści udało się powstrzymać Rosję i USA – zaatakowane, jak się okazało, przez terrorystów – przed widmem nuklearnej pustyni. W prawdziwym życiu mogłoby być jednak zupełnie inaczej.

Zobacz także: Ukraina miała 3 tys. pocisków jądrowych. Dlaczego z nich zrezygnowała?
Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić