Chciała zgłosić zgon sąsiadki. W przychodni rzucili słuchawką
Trzy godziny spędzili w mieszkaniu ze zmarłą osobą, bo nikt nie chciał przyjechać by podpisać akt zgonu. O perypetiach z urzędniczą machiną mieszkańców Lublina napisał Kurier Lubelski.
Jak podkreślają dziennikarze lokalnego dziennika, problem wypłynął za sprawą portalu społecznościowego, gdzie na jednej z grup mieszkanka Lublina ze szczegółami opisała swoje perypetie chcąc domknąć formalności związane ze śmiercią sąsiadki.
Pierwszy telefon kobieta wykonała krótko po tym jak odwiedził ją sąsiad. Mężczyzna prosił o pomoc w zgłoszeniu śmierci bliskiej osoby służbom. Na jego prośbę kobieta wykonała telefon. Nie podejrzewała wtedy w co się pakuje.
Zobaczyła, co robi mężczyzna. Skandaliczna reakcja. Pokazali nagranie
Dyspozytor poinformował mnie, że lekarz nie przyjeżdża stwierdzać zgonu, podał numer telefonu do sanitariusza. Sanitariusz za to polecił, żeby poczekać do 8 rano i zadzwonić do najbliższej przychodni lekarza rodzinnego, który przyjedzie i stwierdzi zgon. O 8 grzecznie wykonaliśmy telefon do przychodni. Pani z rejestracji powiedziała, że zmarły nie jest do nich zapisany, dlatego lekarz rodzinny nie przyjedzie i mam zadzwonić na pogotowie - relacjonuje w cytowanym przez Kurier Lubelski poście.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Z dalszej części wpisu kobiety wynika, że tutaj cała historia zaczyna się od nowa. Po ponownym telefonie na pogotowie i powtórnej relacji z wydarzeń, pracownik dyspozytorni informuje ją, że: "lekarz rodzinny ma obowiązek przyjechać i stwierdzić zgon niezależnie czy zmarły jest zapisany do przychodni czy nie".
Kobieta postanowił skonfrontować te sprzeczne ze sobą informacje. Poprosiła dyspozytorkę by została na linii i ponownie wykręciła numer przychodni.
Pani z rejestracji (...) poinformowała, że lekarz rodzinny nie przyjedzie bo nie chce brać odpowiedzialności, jakby coś się stało. Pan z pogotowia na głośnomówiącym zripostował, że lekarz ma obowiązek przyjazdu, bo nie ma rejonizacji - opisywała zdarzenie kobieta.
- Recepcjonistka ucięła, że nie przyjedzie, a na prośbę o imię i nazwisko właściciela przychodni rzuciła słuchawką. Pan z pogotowia poradził mi, żebym w takim razie zadzwoniła na policję. Zrobiłam to, powiedzieli, że oni się tym nie zajmują i żebym dzwoniła do prokuratury. W prokuraturze pani zasugerowała wykonanie telefonu na komisariat, zadzwoniłam, a oni stwierdzili, że to nie ich obowiązek, ale przyjadą - opowiada dalszy przebieg zdarzeń kobieta.
I dodaje, że po tych wszystkich telefonach i blisko 3 godzinach udało się jej doprowadzić do sytuacji, że ktoś wreszcie przyjechał i stwierdził formalnie zgon sąsiadki.
"Nie daj Boże umrzeć w dzielnicy Głusk! " - puentuje autorka wpisu.