Kamil Janicki| 
aktualizacja 

Polacy bali się własnego wojska. Ponura historia, o której milczą podręczniki

W epoce nowożytnej powszechnie oczekiwano, że "wojna sama się wyżywi". Armie grabiły wrogie terytoria, aby zaopatrzyć żołnierzy, ale też zapewnić im łupy. To fakt dobrze znany. Warto jednak przypomnieć, że nad Wisłą identycznie postępowało… nasze własne, polskie wojsko. W okresie niszczycielskich wojen z połowy XVII stulecia polscy chłopi śmiertelnie bali się każdego przemarszu armii koronnej, a już szczególnie oddziałów pospolitego ruszenia. Spotkanie z obrońcami ojczyzny oznaczało dla nich ruinę, głód, często nawet śmierć.

Polacy bali się własnego wojska. Ponura historia, o której milczą podręczniki
Jakie było wojsko polskie za czasów walnej rebelii kozackiej? Oto cała prawda (Pixabay)

Zanim w 1655 roku całe państwo legło w gruzach na skutek potopu szwedzkiego, a władza centralna przestała istnieć, na sejmach często podnoszono kwestię rozprzężenia polskich oddziałów, braku dyscypliny, ogromnych zniszczeń czynionych przez ludzi powołanych do obrony kraju, odkąd w 1648 roku wybuchła walna rebelia kozacka.

Także oficjalne lustracje dóbr koronnych – raporty przygotowywane na potrzeby dworu – nieustannie podkreślały, że bestialskie wybryki wojska, nie zaś napaści Kozaków, to naczelna przyczyna upadku polskich wiosek.

"Nie zważają na bojaźń Bożą"

W jednym z tych dokumentów, dotyczącym osady Łobozew w Bieszczadach, pisano z oburzeniem, że zbrojni nie zważają "na bojaźń Bożą, na miłość bliźniego, na prawa i konstytucje koronne, które są uchwalane dla zapewnienia dyscypliny wojska i dla utrzymania w dobrym porządku żołnierza koronnego".

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Zobacz także: Polacy przekażą Leopardy Ukrainie? Generał: Musimy myśleć o sobie

Bez liczenia się z interesem kraju i z wartością życia (o ile było to życie chłopów) szlacheccy żołnierze "niemiłosiernie i nielitościwie" traktowali ludność. Ta zaś – wobec "zniszczenia gruntu i osiedlisk", wobec "nędzy i ubóstwa, tudzież niemiłosiernego bicia" była zmuszona "tułać się", "uchodzić", "uciekać" choćby za granicę.

"Idzie żołnierz na wojnę i drze, łupi ludzi ubogich"

Rekwizycje czynione przez polskie oddziały nie były zakazane. Przeciwnie: od chłopów oczekiwano, że wyżywią wojsko i zapewnią mu wszystko, co potrzebne. Niekiedy kmieci zmuszano do sprzedania żywności i zwierząt; o wiele częściej posuwano się jednak do rabunku, zresztą w skali znacznie przekraczającej faktyczne potrzeby oddziału.

O zjawisku tym na bieżąco, w okresie walk z Kozakami, pisał Szymon Starowolski – ksiądz, komentator polityczny, nauczyciel dzieci magnackich, sam pochodzący ze zbiedniałych bojarów litewskich.

"Idzie żołnierz na wojnę i drze, łupi ludzi ubogich oraz braci swoich. Z obozu wysyła czaty na wszystkie strony, jak w nieprzyjacielskiej ziemi. Bierze, łupi po staremu, jakby to było rabowane hołdowanemu poganinowi".
"W jednej wsi [wszystko] wyjada, z drugiej wóz skarbowy picuje [napełnia], z trzeciej do domu [zebrane łupy] posyła, a z dziesięciu pieniądze wybiera [rabuje]".

Inny XVII-wieczny autor skomentował krótko i dosadnie: "Co [żołnierz] u chłopa zobaczy, to na wszystko chciwy".

Zachłanność i sadyzm

Szereg konkretnych doniesień i skarg z południa kraju zebrał przed laty profesor Jan Rutkowski. Warto przytoczyć niektóre z nich.

We wsi Ustjanowa żołnierze zabrali chłopom siedem zdrowych, silnych koni, a w zamian zostawili "kalek chorych i ślepych czworo". W Siemuszowej "obrońcy" kraju rzucili się do kmiecych stodół i wymietli je tak doszczętnie, że "nie zostawili ani snopa". Następnie załadowali zboże na wozy i zawieźli na targ, by je sprzedać i nabić własne kabzy.

Rabunki często cechowała iście barbarzyńska brutalność, towarzyszył im bezmyślny sadyzm. We wspomnianym już Łobozewie żołnierze "rozproszywszy z furią gospodarzy i czeladź, rzucili się do kłódek, do komór i skrzyń rozbijania".

Zabierali wszystko, co dało się spieniężyć: chusty, koszule, kubraki, sztuki płótna, buty, kożuchy i żupany, nawet prześcieradła. Ubrania i pasy zdzierano też wprost z chłopów. Bezpieczne nie były również narzędzia rolnicze. W dokumentach wspominano o zagrabionych motykach, łańcuchach, kosach, świdrach.

Żelazo dla wieśniaka było bezcenne; żołnierzowi mogło zaś przynieść garść szelągów, które mógł przepuścić w zajeździe, albo opłacić nimi dziewki obozowe.

"Już chłopa dobrze obłupią, za jego zboże wina sobie kupią" – opisywał postawę wojskowych autor wiersza z 1657 roku. "To wielka niesprawiedliwość jest" – słusznie komentował inny świadek rozbojów – "dla pana robić, czynsz i podatki należne oddawać i jeszcze okrutnego żołnierza karmić, który bez wszelkiego miłosierdzia wszystko, co tylko chłop ma, gwałtownie bierze".

"Garnce potłukli, chusty podpalili, skrzynie na kawałki połupali"

Nieraz notowano, że zbrojni czerpali przyjemność z samego niszczenia dobytku, z pognębiania wychudłych, zdesperowanych kmieci. Profesor Rutkowski wyliczał za zachowanymi raportami: "garnce potłukli, chusty pobrali i podpalili; skrzynie na kawałki połupali, psa stróża zabili, na słomę rzucili lont zapalony, ledwie go ugaszono".

Znane są przypadki, gdy żołnierze rozmyślnie niszczyli chłopom pługi, burzyli piece w domach. Opisano nawet, jak członkowie pewnego oddziału zabrali zboże z gumna, po czym – zamiast sprzedać – "ze swawoleństwa i rozrzutności", na oczach ofiar, rzucili je pod nogi koniom i zdeptali.

Czasem zbrojni targowali się z kmieciami. Oferowali, że kupią ich zwierzęta bądź dobytek, ale robili to tylko po to, by skłonić gospodarzy do zdradzenia, co posiadają. I do wyjawienia swych kryjówek. "Stargował klacz za złotych trzydzieści, nie dał nic" – zaznaczono w jednym z raportów.

Częściej rabowano dobytek, po czym kazano chłopom płacić za jego zwrot. To pozwalało dobrać się do zaskórniaków, do których istnienia kmiecie inaczej by się nie przyznali. We wsi Siemuszowa żołnierze "wzięli gwałtem koni parę, które chłop odkupując dał złotych pięćdziesiąt". W dobrach rymanowskich kmieć żalił się, że "woły wzięte mu były, od których wykupując dał sześć złotych".

"Żonę gwałtem bierze, gospodarza zbiwszy"

Rekwizycjom i rabunkom towarzyszyły groźby, szantaże. Ale towarzyszyła im też przemoc. Chłopów bito nawet bez prowokacji. W Łobozewie na dziewiętnastu gospodarzy aż jedenastu dostało się pod żołnierskie pięści i buty. I to w ciągu jednej tylko wizyty wojska.

W Dudenicach większość kmieci uniknęła przemocy, ale za to pobito niemal połowę gospodyń we wsi. Powszechna była też przemoc seksualna. "Co najgorsze żonę i córkę [polski żołnierz] gwałtem bierze, gospodarza zbiwszy i zraniwszy" – pisano w źródle z połowy XVII stulecia.

Jeśli żołnierz wyczuwał opór, sądził, że chłop ukrywa dobytek, albo trafiał na już splądrowane chaty, sięgał i po broń ostrą. Mieszkaniec wsi Czarna relacjonował, że jednego z wieśniaków zbrojni "zbili tak, że i dotąd nie wiem czy umrze, za to że komory swojej bronił".

W Chyrowie poraniono przywódcę gromady. "Niemal tego śmiercią nie przypieczętował, gdyż kilka niedziel leżał i do teraz nie może do zdrowia przyjść, chory leży" – opowiadał inny włościanin. W Humniskach szlachcic z oddziału, który nawiedził osadę "tak łaskawy był dla chłopa, że aż mu goleń zwiercił szablą".

W innej miejscowości żołnierze "chłopa postrzelili". W raporcie odnotowano, że pomimo kosztownej interwencji cyrulika "po staremu nie mógł na swoich nogach chodzić".

"Wilki drapieżne albo niedźwiedzie"

Inne bestialstwa zreferował Szymon Starowolski w swojej Reformacji obyczajów polskich. Stwierdził, że żołnierze byli dla chłopów z własnego kraju, jak "wilki drapieżne albo niedźwiedzie". Byli też "tak okrutni, jak poganin żaden nie jest okrutniejszym".

"Nie dość, że wszystko w domu chłopkowi ubogiemu wybierze, że nawet skobla [metalowego pręta do zakładania kłódki na skrzynię] nie zostawi, to się jeszcze nad nędznym człowiekiem pastwi, w kurek rusznicy mu palce wkręcając, bosymi nogami na [rozgrzanych] węglach go sadzając, kijami głowę mu tak zakręcając, że aż oczy na wierzch wyłażą".

Wieś leżąca blisko traktów, na trasach przemarszu wojsk, musiała oczekiwać nie jednej grabieży, ale stałych ataków, trwających tak długo aż zostanie zniszczona i rozkradziona do szczętu. Na dłuższą metę ukrywanie dobytku nic nie dawało. Jeśli ten nie przepadł przy pierwszej napaści, to zabierano go za razem drugim bądź trzecim.

"Musi nic nie mieć chłopek w swej własnej komorze, ani konia w stajence, ni wołu w oborze, bo ciurowie [czeladź wojskowa] wynajdą, choćby schował i w ziemię" – nucił Zbigniew Morsztyn. Był on poetą, ale też szlachcicem i żołnierzem, bardzo więc możliwe, że powtarzał rzecz znaną z doświadczenia.

"Nie ma nawet podłej wioski, nawet lichej mieścinki…"

Tak samo pomóc nie mogła ucieczka przed wojskiem do lasu, na bagna albo do sąsiednich osad. I tego środka próbowano, z opłakanym skutkiem. Pisał o tym Jakub Kazimierz Haur w wydanym już po potopie poradniku folwarcznym pt. Ekonomika ziemiańska generalna.

"Ubodzy ludzie, jak tylko [wojskowy] bęben usłyszą, zaraz na nich strach pada tak wielki, że aż z dziećmi swymi uchodzić i poniewierać się gdzie indziej muszą, z wielkim uciążeniem i utrapieniem. Powróciwszy potem do domostwa zastają mizerne pustki. Okna, drzwi, piece i ściany zrujnowane; pola, ogrody rozkopane i potratowane".

Skutkami były, jak pisał popularny agronom, "rzewliwy płacz, lamenty i przekleństwa". O nieustępliwości wojskowych grabieżców opowiadał także Starowolski. Stwierdził, że gdyby jedna tylko chorągiew "brała, a dalej plądrując nie postępowała" wieś miałaby jeszcze szansę podnieść się z kolan. Rzeczywistość prezentowała się jednak inaczej:

"Jedna chorągiew wybrawszy, co może wydrzeć, ze wsi wyjdzie, a druga tego samego dnia zaraz do niej wstąpi, trzecia zaś nazajutrz. I nie ma nawet podłej wioski, nawet lichej mieścinki, żeby jej nie grabiło trzydzieści, czterdzieści chorągwi. Aż się ludzie z niej rozejdą płacząc, przeklinając i o pomstę ze wszystkiego serca do nieba wołając".
Źródło:WielkaHISTORIA.pl
Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić