Wesele. "Goście stali. Nie wiedzieli czy siadać, czy czekać, aż ona skończy"

384

Większość osób pozytywnie wspomina swój ślub, a także wesele - część spotkania, na którą, w przeciwieństwie do młodej pary, najbardziej czekają goście. Ewa podzieliła się z nami historią, która u wielu wywoła potworne oburzenie. Nic dziwnego... dotyczy jej wesela, na które wydała mnóstwo pieniędzy. W zamian otrzymała łzy i poczucie zmarnowania swojej jedynej szansy.

Wesele. "Goście stali. Nie wiedzieli czy siadać, czy czekać, aż ona skończy"
Weselny stół (zdj. ilustracyjne) (Pixabay)

Wesele? Tego dnia nie można zepsuć. Choć statystyki są smutne i po pandemii pokazują, że co najmniej 70 proc. z nas przeżyje wesele nie tylko raz w życiu, to jednak zakładanie z góry, że "przytrafi się inna okazja", byłoby co najmniej dziwne.

Dlatego też normalne jest, że przy pierwszym, a nawet kolejnym weselu, chcemy, aby to wypadło jak najlepiej i zakładamy zdrowo, że jest to ostatnie takie wydarzenie, jakiego doświadczymy. Dlatego należy je dobrze zaplanować i niekoniecznie oszczędzać na jego organizacji.

Tak też postanowiła zrobić Ewa, nasza Czytelniczka, wraz ze swoim przyszłym mężem Piotrem. Niestety, zawiodła się, a rana, choć już zabliźniona, pozostanie z nią na całe życie. Co się stało? Wszystko przez źle wybraną firmę i kłamliwą szefową-organizatorkę, której zaufała.

Źle zorganizowane wesele. Zepsute nerwy, zmarnowane pieniądze

Historia Ewy powinna być przestrogą dla innych. Co wydarzyło się na jej weselu?

"Zaufałam pewnej firmie, która była mi polecona przez znajomych. Ci, choć nie mieli swoich wesel i bezpośredniego doświadczenia z tą firmą, mówili, że byli na weselu, które zorganizowała "pani Dagmara", czyli szefowa. Pod Wrocławiem. Słowem - według nich było idealnie zorganizowane. Dziś zastanawiam się, czy nie pomylili jej z kimś innym...".

"Zaufałam więc "na słowo" i zadzwoniłam do pani Dagmary. Wybrałam jeden z pakietów, który wyszczególniony jest na stronie internetowej. Niestety, nie mam wiele pieniędzy, jednak właścicielka miała taką zasadę, że trzeba było wpłacić 25 proc. zaliczki, bo inaczej nie chciała angażować się w jakiekolwiek dłuższe rozmowy. "Bo wie pani, mam dużo chętnych, jest sezon", mówiła w 2015 roku. 25 proc. to ok. 7 tys. złotych. Dodam, że w organizacji wesela, do strony finansowej, pomogli nam moi rodzice, a także ciężko na nie pracował mój (wtedy) przyszły mąż".

Pani Dagmara oprowadzała mnie po sali, z którą współpracowała jej firma, a właściwie była częścią firmy. Sala, faktycznie, była piękna. Patrzyłam na nią i rozmarzyłam się. Mówiłyśmy podekscytowane na głos, przy pierwszym spotkaniu, że "tam będzie stał zespół, tutaj będzie stół z fontanną z czekoladą, a tutaj goście będą mieli prywatny kącik na "rozmowy" i choćby zapalenie papierosa". Dodam, że koniec końców później zrezygnowała z "fontanny", ale to akurat ma małe znaczenie w całej historii.

"Pani Dagmara miała zająć się wszystkim. Zatrudniła "profesjonalną florystkę", a także poleciła mi świetny zespół, który "nie weźmie dużo, ale ludzie świetnie się przy nim bawią", a "frontman zespołu to świetny wodzirej, który omija chamskie", sprośne zabawy".

Dodatkowo miała postarać się o świetne jedzenie. Miało to być połączenie swojskości, co lubi mój obecny - choć jeszcze wtedy nie - mąż, ale obiecała, że podczas wesela w pewnym momencie zaczną serwować orientalne dania, a także przekąski z kuchni gruzińskiej. Brzmiało to rewelacyjnie.

"Jednak jak było w praktyce? Na dzień dobry, gdy podjechaliśmy naszym wystrojonym, wyglądającym naprawdę elegancko, wypożyczonym mercedesem pod salkę, naszym oczom ukazały się witające nas kiczowate balony. Wyglądały tak, jakby ktoś właśnie kupił je na Starym Mieście".

Potem weszliśmy do środka. A tam? "Profesjonalna florystka" jeszcze przystrajała salę. Przeprosiła, że się spóźniła, o czym powiedziała dwie godziny po naszym pojawieniu się na sali, na boku. Nie miałam już czasu i chęci z nią rozmawiać, jednak sposób, w jaki kończyła przystrajać salę i jak dobrała do siebie ustalone kwiaty... jedna wielka masakra. W środku zapłakałam, gdy zobaczyłam ten koszmar. I fakt, że goście stali i nie wiedzieli, czy już mają siadać, czy jeszcze czekać, aż ona skończy... Dramat.
Najlepsze, że potem okazało się, że tak naprawdę nie jest florystką, ale znajomą pani Dagmary i amatorsko zajmuje się kwiatami. W środku płakałam, że dałam się na coś takiego namówić i byłam tak łatwowierna...

"Zespół grał stare hity disco polo, choć obiecano nam, że będzie grał popularne, ale nie "wiejskie" kawałki (tak określam muzykę disco polo, mam do tego prawo). Sprzęt mieli dobrej jakości. Szkoda, że "frontman" zabrał nie ten kabel od mikrofonu, który miał, dzięki czemu całe wesele, średnio co 30 minut, słychać było, jak coś trzeszczy w głośnikach, gdy tylko zbyt mocno poruszył wspomnianym wadliwym kablem". Potem okazało się, że w domu też jednak nie ma nowego kabla, który miał rzekomo kupić "specjalnie na wesele". Pojechał do niego "w przerwie". Ostatecznie, śmiejąc się, powiedział, że "jakoś damy radę"...".

"Świetnie..." - pomyślałam.
"Charyzmatyczny frontman", przy którym ludzie świetnie się bawią, który potrafi prowadzić wesele, okazał się być introwertykiem. I nie, nie mam nic do introwertyków - mój mąż nim jest. Zakochałam się w jednym z nich, ale czy introwertyk powinien na siłę próbować być wodzirejem? To jak próba włożenia za ciasnych butów na nogi. Widać, że był nieśmiały, a "rzucanie żartami" przychodziło mu z trudem. Aż pocił się na czole, gdy zbyt wiele osób słuchało go w jednym momencie. Chyba nikogo nie zaraził pozytywną energią, czego oczekiwałoby się od takiej osoby. Tymczasem wiele osób chyba tego potrzebowało, bo momentami nie chciało im się wstawać od stołu. Dobry wodzirej sprawiłby, że wstaliby, a wesele by się rozkręciło.

Nieudane wesele. "Miejscami wręcz tragiczne"

"I na koniec jedzenie. Przypomnę tylko, że za wesele zapłaciliśmy prawie 30 tys. złotych. Jedzenie było miejscami dobre, a miejscami wręcz tragiczne. Na stołach były przeróżne szynki, a także sałatki, surówki, tatar, ciasta i przekąski tj. paszteciki czy rogaliki. Niby tych ostatnich nie miało być, ale koniec końców nie było to złe. Szkoda, że paszteciki i rogaliki smakowały, jakby kupione były poprzedniego dnia w podrzędnej piekarni".

Skupię się na samych daniach, które były tragedią. Flaki wielu osobom po prostu śmierdziały. Czym? Nie wiem. Nie były zepsute, jednak użyte do nich składniki, głównie mięso, pozostawiały wiele do życzenia. Być może przyprawy, które dodano, nie pasowały do flaków i źle łączyły się, tworząc przykry zapach. To samo z rosołem i jego sporą wadą. Nie był aż tak zły, ale nie czuć było, aby robił go ktoś, kto zna się na rzeczy. Rosół smakował, jakby był zamówiony w średnim barze mlecznym. To samo mówili goście. Chyba nikt nie zjadł go do końca.

"Były też dania dla dzieci, które nie smakowały prawie żadnemu dziecku. Większość wybrała udka (w posypce, która miała udawać tą z KFC), z frytkami i surówką. W udkach znajdowały się ścięgna, a frytki smakowały jak kupione w popularnym sklepie na B., które pakowane są i sprzedawane na kilogramy. Średnio-dobre - na pewno nie na wesele".

"A co z daniami orientalnymi? Nie wiem, bo widziałam tylko gruziński placek, zapiekany z serem - zwany chaczapuri. Obecnie popularny także w Polsce. Także jeśli chodzi o "gruzińskie przysmaki" to uznajmy, że zadanie zostało odhaczone. Ale czy pojawiły się inne dania, które zaskoczyłyby gości i byłyby nietypowe? Niestety, ale takie się nie pojawiły, a na tym mi zależało, kiedy o tym usłyszałam".

Całe wesele to prawie jedna wielka klapa. Czasami płaczę przez to, co się tam stało. Dobrze, że byłam tam z moim ukochanym, a jego znajomi i nasze rodziny widziały, co się działo, więc zrobiły wszystko, aby swoją obecnością naprawić nam wesele. Udało im się w dużej mierze, dlatego serdecznie dziękuję im za to, że choć w części wesele się udało - dzięki Wam. Niemniej pani Dagmara zniszczyła nam jedyną szansę na to, aby mieć niezapomniane wesele.

Zepsuła mi wesele. Powiedziałam to wprost pani Dagmarze. Wyśmiała mnie

"Słysząc to, co napisałam powyżej, co powiedziałam wtedy wprost pani Dagmarze, właścicielka firmy obruszyła się i stwierdziła, że to "jeden wielki wymysł", a ja nie mam dowodów, że ludzie nie byli zadowoleni - czy to z jedzenia, czy z zespołu, w którym, uwaga, perkusistą był jej syn (dowiedziałam się o tym później). Powiedziała, że dotąd każdy jej klient był "wniebowzięty", więc nie rozumie naszych pretensji. "Spóźniona florystka", za którą miała odpowiadać, to "nie jej wina". A śmierdzące flaki wyśmiała... Kwoty nie zamierzała nam zwrócić, ale my mamy zdjęcia i nagrania, których nie zawahamy się użyć w postępowaniu sądowym, do którego, choć po latach, dojdzie. Zapewniam!".

Z mężem natomiast planujemy kolejne wesele, na 10. rocznicę - tzw. "cynową". To właśnie kolejne nasze wesele, na które oszczędzaliśmy, potraktujemy jako swoje pierwsze. Mamy nadzieję, że teraz nikt nie odbierze nam naszego szczęścia, a wszystko pójdzie zgodnie z planem.

Tak zakończyła nasza Czytelniczka... Trzymamy kciuki, że kolejne wesele będzie niezapomnianym wydarzeniem.

Autor: HNM
Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić