Łukasz Maziewski
Łukasz Maziewski| 

Gorzkie słowa weterana z Afganistanu. Mówi o szykanach w szpitalu

355

- Każdy, kto odbiera mundur, powinien się liczyć z tym, że może zginąć. Albo mieć przymus zabicia człowieka. Prosty wybór - mówi o2.pl były wojskowy snajper Przemysław Wójtowicz. W szczerej rozmowie weteran opowiedział m.in. o służbie w Afganistanie, eliminowaniu terrorystów oraz szykanach, z jakimi spotykali się żołnierze w wojskowych szpitalach.

Gorzkie słowa weterana z Afganistanu. Mówi o szykanach w szpitalu
Przemysław Wójtowicz w Afganistanie (fot. autor)

Wie pan, o co walczył w Afganistanie?

Przemysław Wójtowicz*: Kiedy decydowałem się na wyjazd do Afganistanu, to dobrze wiedziałem, po co. Jako żołnierz Wojska Polskiego pojechałem tam, żeby się sprawdzić. Żeby zweryfikować umiejętności, których nabyłem w długim i mozolnym procesie szkolenia. I żeby chronić wojska koalicji.

Żeby zarobić też?

Nie ukrywam, że też. To był dla nas, dla polskiej armii, poligon. Myślę, że swoje lekcje z Afganistanu wyciągnęliśmy i odrobiliśmy. Ale paradoksalnie: ci wojskowi, którzy walczyli w Afganistanie i walki się nauczyli, odchodzą. Na emerytury albo na wojskowe renty. I ten potencjał naszych weteranów, którzy mogliby jeszcze dużo przekazać młodym żołnierzom, został zaprzepaszczony.

Warto było?

Pyta pan, czy to była nasza wojna? Nie, nie była. Właściwie trudno powiedzieć, kto czego tam bronił. My broniliśmy Afgańczyków przed talibami.

Afgańczyków przed Afgańczykami?

Źle pan o tym myśli. Taliban jest wytworem Amerykanów. Wielu jego bojowników, nawet bardzo wielu, pochodziło spoza kraju. Z Pakistanu, z Czeczenii, często z Europy Zachodniej. Może to, co powiem, zabrzmi okrutnie, ale Afgańczycy, szczególnie ci z głębokiej prowincji, to prości, bardzo często niepiśmienni ludzie. Mówiąc dosadnie, oni niekoniecznie potrafiliby obsługiwać skomplikowaną, precyzyjną, nowoczesną broń. Do tego trzeba było przeszkolonych najemników. I z takimi się najczęściej spotykaliśmy. Polscy żołnierze, choć może się to wydać dziwne, rzadko stawali naprzeciwko rdzennych mieszkańców Afganistanu.

Dziś talibowie znowu władają Afganistanem.

Afgańczycy nie znają innego świata. Wielu z nich zna tylko wbijany im do głów Koran. I często właśnie z powodu wspólnoty religijnej decydowali się na wspieranie talibów. Oraz z uwagi na słabość, skorumpowanie rządu w Kabulu, który nie zadbał w należyty, w zasadzie w jakikolwiek sposób o obywateli swojego kraju.

Dzisiaj kraj i ludzie, o których walczyliście, zostali zostawieni sami sobie.

Owszem. Krew żołnierzy: nasza, moja, moich kolegów, została wylana na piasek bez celu.

Zaskoczenie?

Zaskoczenie nie, w najmniejszym stopniu. I żal tej wspomnianej krwi. Mojej też. Nasz wysiłek, nasze starania poszły na marne. To porażka zachodu. Nie: Ameryki, Wielkiej Brytanii, Polski czy innych członków koalicji. To porażka zachodniej cywilizacji. Zamiast z nimi wojować, trzeba było ich edukować. Zadbać, stworzyć miejsca pracy, pokazać, że inny świat jest możliwy. Myślę, że po 40 latach wojen: z Rosjanami, talibami, koalicją tego właśnie oczekiwali: pokoju i pracy, a nie kul.

Oni zabijali, wy też. Pan też.

Nigdy nie pociągnąłem za spust, kiedy nie byłem pewien, że strzelam do właściwego człowieka. Do terrorysty.

Zabijanie ludzi sprawiało panu kłopot?

Nie jest trudno zastrzelić kogoś. Trudno jest walczyć z drugim człowiekiem na noże albo na saperki w okopie. Na wojnie walczy się po swojej stronie. Wróg cieszyłby się, że zabił kogoś z nas. My cieszymy się, że wróciliśmy żywi, że zdążyliśmy przed tymi, którzy chcieli zabić nas. W zabijaniu nie ma niczego dobrego. Powiem tak: 10 lat temu nie mieliśmy tak dobrych celowników jak dziś. Potrzebny był spotter [obserwator] z mocną lunetą, który identyfikował, do kogo strzelamy. Więc w tym sensie odpowiedzialność spada na dwie osoby.

Ale to pan pociągał za spust.

Każdy, kto odbiera mundur, powinien się liczyć z tym, że może zginąć. Albo mieć przymus zabicia człowieka. Prosty wybór.

No dobrze, odłóżmy na bok etykę. Niech pan opowie o wojnie.

Byłem w Afganistanie dość długo. Wyjeżdżałem i wracałem. Na wojnie, takiej prawdziwej, byłem na VII zmianie. To nie była stabilizacja czy szkolenie. To była otwarta wojna. Ale przewrotnie – wie pan, co było najtrudniejsze?

Co?

Najgorzej było szkolić tych, którzy nie chcieli się szkolić, bo to była ich kolejna zmiana. Mówili, że już tu byli wcześniej i wtedy się opalali. Wszyscy myśleli, że my i nasi sojusznicy mamy taką technikę, że poradzimy sobie z jakimiś tam góralami. No i nie poradziliśmy sobie.

Pan wrócił. 43 żołnierzy i jeden pracownik wojska nie wrócili.

To prawda.

Jak się patrzy na śmierć z drugiej strony lunety celownika optycznego?

Ja śmierć naszego żołnierza widziałem raz, podczas patrolu.

To był znajomy? Kolega? Przyjaciel?

Wojsko nie jest duże. Teraz nawet mniejsze niż wcześniej. Siłą rzeczy, szczególnie stacjonując w jednej, niewielkiej przecież bazie, ludzie się ze sobą poznają. No więc tak, to był mój znajomy.

Opowie pan o tym wydarzeniu?

Nieszczególnie chcę do tego wracać… Najechali na minę. Chłopak był w wieży Rosomaka, wywaliło go na kilkadziesiąt metrów w górę. Nie było co zbierać.

Co się myśli, kiedy ginie znajomy?

Szczerze? W pierwszej kolejności o tym, żeby samemu nie oberwać. Mamy zadanie odeprzeć przeciwnika. Może dla kogoś, kto nie zna wojska, zabrzmi to okrutnie, ale tak to jest. Najpierw: nie zginąć samemu i odepchnąć wroga. Dopiero potem, po odparciu ataku, zajmujemy się rannymi. Każdy żołnierz powinien umieć poradzić sobie w przypadku postrzału. Po to przechodzimy wszystkie niezbędne kursy.

W pana przypadku zadziałały. Pan też był przecież ranny i to ciężko.

Tak. Zostałem ranny podczas działań osłonowych. Mieliśmy osłaniać odebranie skrzyń z kartami głosów wyborczych. Ale może lepsze to, niż wsiąść w Rosomaka i wylecieć na minie?

Mógł pan zginąć za nie swoje głosowanie. To nie budzi buntu? Sprzeciwu?

Nie mam pretensji do nikogo. Poradziłem sobie po odejściu z armii cztery lata temu. Zajmuję się rehabilitowaniem weteranów, przywracaniem im sprawności. Głównie poprzez nurkowanie. Część tantiem z książki przekazałem na pomoc weteranom i rodzinom poległym. Nikt z moich kolegów, o ile wiem, nie zdobył się na taki gest.

Państwo nie pomaga?

VII zmiana to 7 zabitych i 250 zrotowanych medycznie. 250 z liczącego 2500 żołnierzy kontyngentu. 10 procent. Część z tych rannych miała poważne obrażenia - włącznie z urwanymi kończynami. Rękami, nogami. Jeden z chłopaków miał przestrzeloną czaszkę. Sądził się z MON o odszkodowanie. Pyta pan o pomoc po powrocie? Jej praktycznie nie było. Nikt nie liczył się z tym, że wrócimy ranni.

Jak to? A szpitale wojskowe?

Pyta pan o te szpitale, w których nas szykanowano?

Słucham?

Właśnie tak. Niby trafialiśmy do wojskowej lecznicy, ale przyjmującej także zwykłych chorych i potrzebujących. Nie tylko wojskowych. Medycy byli zdziwieni, że oczekujemy czegoś więcej niż inni. A były przypadki, że nasi żołnierze leżeli po trzy godziny na noszach, zanim trafili na izbę przyjęć. I wie pan co? Śmiano się z nas, że jesteśmy jakąś grupą rekonstrukcyjną, a to byli postrzeleni, połamani, ranni żołnierze w mundurach. Ale cóż. Skoro nie można ogarnąć 800 rannych przez tyle lat, to o czym mówimy? Jaka jest ta opieka? Tej opieki nie dostawał nikt, stąd potem sprawy w sądach. Kiedy stało się na helipadzie [lądowisko dla śmigłowców – red.] i żegnało odlatujących do kraju kolegów, to myślało się, że mogę być następny… 

Taki brak przygotowania, który pan opisuje, jest przerażający.

Miewaliśmy oficerów, którzy oddawali broń i amunicję i chcieli wracać. Ale w Polsce byli logistykami. Wydawali benzynę i liczyli prześcieradła, a przyjechali na wojnę. Każda wojna jest sprawą polityków. To oni pakują w bagno żołnierzy. Żołnierz jest narzędziem do walki. I dzisiaj tym, którzy krytykują żołnierzy i wyzywają od najemników, mam do powiedzenia jedno: niech się pukną w głowę i pomyślą, na kogo ostatnio głosowali. Ja wyzwiska mam w d**ie, ale wyzywanie rodzin poległych, którzy nie mogą się bronić, to grubszy poziom sk*********wa. A kłócących się o głupoty polityków, których widzę w telewizji, spakowałbym do samolotu i wysłał na tydzień do Kabulu. Może by otrzeźwieli. Zwykłych Polaków zresztą czasem też. 

Dlaczego?

Dam panu przykład. Dwa dni temu wychodziłem z córką z centrum handlowego. Kupowałem jej plecak, bo rok szkolny za pasem. Zeszyty, jakieś kredki, no wyprawkę jednym słowem. W drzwiach wpadł na nas mężczyzna. Około 50 lat, dobrze ubrany. Wie pan, co powiedział do mnie i 10-letniej córki? "Z drogi, cwele".

I co pan zrobił?

Odstawiłem córkę na bok. Przyznaję, że chciałem zrobić mu... no, łagodnie mówiąc, zrobić krzywdę, ale wziąłem dwa głębokie wdechy. Przeszło mi. Co ja mu zrobiłem? Szedłem z dzieckiem przez centrum handlowe. Po mnie wyzwiska spływają, ale dlaczego musiała tego słuchać 10-latka? Śmiejemy się z Afgańczyków, ludzi być może prostych, ale honorowych i serdecznych, potrafiących nas przyjąć, ugościć, mile potraktować. Czy my bylibyśmy w stanie być tacy sami? Trochę w to wątpię. Dla mnie Afganistan też był pod tym względem lekcją. Nawet talibów, wrogów i nieprzyjaciół nauczyłem się traktować z szacunkiem. Byli sprytni, nawet wyrafinowani, trudno było ich rozgryźć. A zwykli Afgańczycy potrafili się zdobyć właśnie na to - nas, ludzi z innego kręgu kulturowego i w zasadzie najeźdźców nie nazywać "cwelami".

*Przemysław Wójtowicz – snajper wojskowy, weteran. Ur. W 1976 r., w Krakowie. W latach 1996 – 2017 żołnierz zawodowy. Obecnie na emeryturze zajmując się rehabilitacją rannych żołnierzy poprzez sport oraz szkoleniami strzeleckimi. Autor książki "Snajper wchodzi pierwszy"

Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić