Przemek Gulda: Wcześniej pisałeś głównie książki na temat wojny, a zwłaszcza powstania warszawskiego, skąd pomysł, żeby kolejna poświęcona była seksoholizmowi?
Wiktor Krajewski: Może to był właśnie jeden z powodów – uciec z szufladki "pisarza od tematów wojennych". Bo rynek wydawniczy działa tak, że klasyfikuje cię natychmiast i ciężko się potem oderwać od tego przyporządkowania. Wydawnictwa nie widzą możliwości, żeby taki autor zajął się innym tematem, zwłaszcza tematem odległym. Ale nawet jak już uda się ich przekonać, to nie wierzą w powodzenie książki. Błędne myślenie, ale mniejsza o to.
Miałem zresztą jeszcze dziwniejszą sytuację, kiedy zgłosiłem się do wydawnictwa z pomysłem na powieść. Dowiedziałem się, że ta "działka" jest zarezerwowana dla kobiet, więc nie ma szans, żebym próbował się przebić. Taki męski "szklany sufit" w świecie książek. Usłyszałem też kiedyś od jednego z wydawnictw, że upokarzam swoje książki, bo znane osoby wrzucają ich zdjęcia na swoje profile na IG. No trudno. Wszystko najwidoczniej robię źle.
Ale jednak udało ci się wydać książkę, która nie dotyczy spraw wojennych…
Od dawna interesowała mnie ciemna strona ludzkiej natury. Dziwne ciemne zaułki ludzkim psychiki, a co za tym idzie, zachowania niemieszczące się w granicach "norm". Próbowałem dociekać, jakie siły kierują człowieka w stronę zachowań mrocznych, zakazanych, objętych społecznym i obyczajowym tabu. Zaczęło się od pomysłu na książkę poświęconą tematowi pedofilii. Myślałem o serii wywiadów z pedofilami. Chciałem usłyszeć, czy są wcielonym złem, czy może tam jest inna warstwa ich problemów. Ale koniec końców skręciłem w inną uliczkę i głównym tematem okazał się seksoholizm. Ale do tamtego tematu wrócę jeszcze. Jak nie dziś, to jutro. A jak nie jutro, to pojutrze też jest dzień.
Jak zdefiniowałbyś ten problem?
Powiem szczerze, że na początku sam do końca nie rozumiałem, na czym on polega. Nie znałem oficjalnie ludzi, którzy się z nim borykają, a trochę – nie ukrywam – uległem temu idiotycznemu kulturowemu stereotypowi, że to "najprzyjemniejsze z uzależnień", bo seks jest przecież bardzo przyjemny, więc co w tym złego, jeśli uprawia się go cały czas. Nic bardziej błędnego. Mówimy o nałogu, który potrafi być niszczący, tak samo jak inne: narkomania czy zamiłowanie do hazardu.
Mówimy o ludziach, których życie uległo całkowitemu zdemolowaniu. Mówimy o rozpadzie małżeństw, o zerwanych więziach rodzinnych i towarzyskich, o problemach w pracy i w codziennym życiu. Jeden z wywiadów, które znalazły się w książce, miał początkowo trafić na łamy pewnego alternatywnego czasopisma. Redakcja miała chyba nadzieję, że to będzie ciekawy, kolorowy i ekscytujący temat, ale natychmiast spod tej ładnej podszewki wychylił się potężny dramat. Media lifestylowe wtedy nie były tak do końca otwarte na tego typu tematy. Usłyszałem: "Myśleliśmy, że to będzie taki zabawny tekst o seksie". No nie był zabawny.
Opublikowali?
A gdzie tam, odrzucili. Ale do książki ten materiał pasował idealnie.
Z czego wynika ten dramatyczny wymiar seksoholizmu?
Z tego samego, z czego wynikają dramaty związane z innymi uzależnieniami. Każdy ma jakiś sposób na radzenie sobie z problemami. Jedni uciekają w zabawę, inni w alkohol czy narkotyki. Dla bohaterek i bohaterów mojej książki taką ucieczką był seks – kompulsywny, taki w którym nie zwraca się uwagi na to, z kim i gdzie się go uprawia. Ludzie uzależnieni od seksu nie potrafią powiedzieć sobie stop. Zrobią wszystko, żeby rozładować napięcie seksualne. I niekoniecznie muszą mieć przy tym przyjemność w postaci orgazmu.
Do czego to prowadzi?
To jest równia pochyła – coraz mniej panuje się nad swoimi odruchami i instynktami. Robi się wszystko, żeby ukarać siebie samego, żeby sprawić, że otoczenie zacznie się od nas odwracać z obrzydzeniem. Czasem udaje się zatrzymać na moment, wrócić do pionu, ale często wystarczy jedna iskra, jedno zdarzenie, byle pretekst, żeby znów spaść na dno. Zresztą metafora uderzenia o dno często pojawia się podczas rozmów o uzależnieniu od seksu – że trzeba tam dotrzeć, żeby móc się odbić i próbować odbudowywać swoje życie.
W książce pojawia się kilkanaście wywiadów. Jak znajdowałeś swoich rozmówców?
Zaczęło się od mojego znajomego. Zawsze mi się wydawało, że ma wspaniałe, uporządkowane i kolorowe życie, ale nagle zniknął, straciłem z nim kontakt. Dowiedziałem się, że wylądował na odwyku. Trafił tam ze względu na uzależnienie od narkotyków i alkoholu, ale podczas terapii wyszło na jaw, że tak naprawdę źródłem wszystkiego jest seksoholizm. Po rozmowie z nim wiedziałem już, że to ciekawy temat i zacząłem szukać dalej.
Najlepszym źródłem informacji i kontaktu jest oczywiście internet. Mówiąc szczerze: zanim nie zacząłem pracować nad tą książką, nie miałem nawet pojęcia o istnieniu pewnych stron, serwisów czy aplikacji, za pomocą których można szukać ludzi chętnych na seks. I nie mówię tu o Tinderze czy aplikacjach tego typu, ale o większym wirtualnym hardkorze. I, jak się okazało, znalazłem tam ludzi chętnych na rozmawianie o nim.
Czy to były trudne rozmowy?
Na początku na pewno tak. Ale wynikało to raczej z mojego podejścia. Nie rozumiałem wtedy wielu rzeczy związanych z seksoholizmem, byłem bardzo szybki w ocenach, bywałem oburzony tym, co usłyszałem, atakowałem moich rozmówców natrętnymi, niedelikatnymi pytaniami. I biję się w pierś: początkowo dałem im odczuć, że powodują we mnie obrzydzenie i niechęć. Ale to przez moją niewiedzę. Z czasem zacząłem ich coraz bardziej rozumieć.
Ale moje zrozumienie było na poziomie problemu, jakim jest uzależnienie. Nie mam na myśli wszystkich zachowań. Bo piszę i słuchałem o zachowaniach, z którymi ja się nie godzę, jeśli chodzi o ich moralny wymiar. Ale potrzebowałem czasu na to, żeby nauczyć się tolerancji wobec swoich rozmówców.
Byli chętni do zwierzeń?
Bywało różnie. Z jednych trzeba było wyciągać wszystko na siłę, inni – chętnie zwierzali się nawet z najbardziej drastycznych przeżyć. Inni obrażali mnie dość mocno w trakcie rozmowy, wyżywając się w ten sposób na mnie. Często miałem wrażenie, że dla wielu z tych osób tak otwarte rozmowy są rodzajem autoterapii, przerabianiem swoich własnych problemów, próbą skonfrontowania się z nimi.
Jakie były najbardziej drastyczne historie, które usłyszałeś? Kiedy twoja granica akceptacji była przekraczana?
Rzeczywiście, były podczas tych rozmów bardzo trudne momenty. To, że ja się z czymś nie godzę, nie oznacza, że jest niesłuszne. Bo przecież nie ma jasnej i jednoznacznej definicji zdrowego seksu i jego częstotliwości. Najważniejszym elementem jest dla mnie oczywiście obopólna zgoda osób, które biorą udział w jakimś zdarzeniu. I jeśli wszyscy zainteresowani są chętni do takiego czy innego zachowania, nie sposób go potępiać.
Jest w książce opowieść o człowieku, który trzyma inne osoby w klatkach. Brzmi bardzo brutalnie i oburzająco. Ale sęk w tym, że te osoby same do niego przychodzą, proszą o to, żeby tak je traktować, czekają na to. Jak więc można się tu na kogoś oburzać? Zupełnie inaczej wygląda sprawa, kiedy mówimy o dzieciach, czyli istotach, które nie są w stanie podejmować samodzielnych, racjonalnych decyzji.
Dziś inaczej patrzysz na zachowania, które opisujesz w książce?
Na pewno. Choć to oczywiście nie znaczy, że sam chciałbym brać w nich udział – byłem swego czasu w Nowym Jorku i wybrałem się do klubu, w którym odbywają się orgie. Jakoś łatwiej było mi pójść do takiego miejsca w mieście, gdzie nie znam nikogo i nikt nie zna mnie. Bo przecież gdybym spotkał tam kogoś znajomego, nikt by mi uwierzył, że przecież przyszedłem dlatego, że piszę książkę na ten temat. Sam bym w to chyba nie uwierzył, gdybym spotkał kogoś w sytuacji, która jest teoretycznie nietypowa i zakrawa o tabu.
Ja jestem dość pruderyjny czy mało otwarty na takie doświadczenia, więc pójście w takie miejsce, było dla mnie gigantycznym wyjściem z mojej strefy komfortu. I pewnego rodzaju stresem. Wszystko jest tam oparte na pełnej dobrowolności i świadomych decyzjach – każdy uczestnik wybiera czy chce być ubrany, czy nagi, czy włącza się do zabawy, czy tylko patrzy. Wytrzymałem tam raptem kilka minut. To nie było miejsce dla mnie. Ale nigdy wcześniej nie widziałem w ludzkich oczach aż takiego atawizmy. Zapach poppersa, który unosił się w powietrzu, czułem jeszcze następnego dnia.
Czy podczas rozmów na potrzeby książki usłyszałeś jakieś historie, które były dla ciebie za ostre, których nie zdecydowałeś się opublikować?
Gdyby tak było, gdybym miał takie blokady, ta książka w ogóle nie mogłaby powstać. Spotkałem się z opiniami, że ta książka jest za ostra, za brudna. Żebym nie wydawał jej pod swoim nazwiskiem. Ale ja pisząc tę książkę, byłem dziennikarzem. Pisałem reportaż. Czego więc mam się wstydzić? W jednym z wywiadów jest opowieść o orgii, podczas której jeden z uczestników zmarł na skutek przedawkowania narkotyków, a inni, nieświadomi, że nie żyje, uprawiali z nim seks. Czy można sobie wyobrazić bardziej hardkorową historię?
Ale przyznam szczerze, że jest to chyba pierwsza książka, która spowodowała aż takie żywe zainteresowanie wśród moich znajomych. A może to fakt, że taka "konserwa" jak ja porusza ten temat, jest dla nich zabawny i stąd te pytania, żebym opowiadał im hardkorowe historie, które spisałem.
Na ile powszechny jest problem, który opisujesz w książce? Ilu jest między nami seksoholików i seksoholiczek?
Problem leży nie tyle w ilości, ile w podejściu. Ten problem dopiero od pewnego czasu zaczął być poważnie traktowany. W jednej z rozmów pojawił się wątek dziewczyny, która w ośrodku odwykowym przyznała się do seksoholizmu. To było kilkanaście lat temu, kiedy jeszcze mało kto zajmował się tym tematem od strony terapeutycznej. Skutki były opłakane: najpierw wszyscy ją wyśmiali, a potem męska część społeczności zaczęła wykorzystywać ją seksualnie. Kiedy potem prowadzone było śledztwo w tej sprawie, wszyscy tłumaczyli się, że to ona ich uwodziła i zachowywała się prowokacyjnie. Na szczęście dziś sprawa potraktowana byłaby zupełnie inaczej. A wracając do statystyk: jest bardzo wiele osób, które się im wymyka, ukrywa przed światem swoje uzależnienie.
Czy zamierzasz kontynuować tę tematykę w swoich kolejnych książkach?
Na razie się na to nie zanosi. Mało tego – wracam do szuflady "pisarza od spraw wojennych". Ale po prostu nie miałem innego wyjścia: poznałem tak wspaniałą bohaterkę, że wiedziałem, że muszę opowiedzieć jej wojenną historię szerszemu gronu czytelników. Pani Maria jest kobietą wyjątkową i związana jest z tematem wojennym, który dziwnym trafem został kompletnie zapomniany, a na chwilę obecną jest pomijany.
Chociaż myślę, że u mnie jest pewnego rodzaju pisarska labilność czy wręcz twórcza schizofrenia. Bo dziś mi się wydaje, że moje życie zawodowe będzie związane z pisaniem książek, a jutro obudzę się i stwierdzę, że najchętniej to bym nie robił nic, sprzedam mieszkanie i wyjadę w samotną podróż na koniec świata. Każdy ma jakiegoś bzika. U jednych tyczy się on seksu, u innych życia ogólnie.
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.