Kamil Janicki| 

W II RP karano więzieniem za zarażenie chorobą. Czy przepis pomógł w walce z epidemią?

3

Kary były horrendalne, a władze – bezlitosne. Tysiące Polaków trafiły na salę sądową pod zarzutem roznoszenia chorób w czasie epidemii. Zakazywano już samego "narażania" innych na infekcję. Sędziowie protestowali natomiast, że… ich zawód nie powinien polegać na pilnowaniu miesiączek u oskarżonych kobiet.

W II RP karano więzieniem za zarażenie chorobą. Czy przepis pomógł w walce z epidemią?
(Domena publiczna)

Kto, będąc dotknięty chorobą weneryczną, naraża inną osobę na zarażenie tą chorobą, podlega karze więzienia do lat 3 lub aresztu do lat 3 – głosił paragraf 245, wchodzący w skład pierwszego polskiego kodeksu karnego, wprowadzonego w roku 1932.

Był to przepis zupełnie unikalny. Nie znały go wcześniejsze, zaborcze ustawy. Podobna sankcja nie pojawiała się też niemal nigdy w systemach prawnych innych państw Europy.

Twórcy polskich przepisów byli jednak przekonani, że z roznosicielami chorób trzeba postępować bez litości. Karano nawet osoby, które "plują na podłogę wagonu kolejowego", tym samym narażając współpasażerów na… zarażenie gruźlicą. Tym ważniejsza wydawała się walka z chorobami przenoszonymi drogą płciową.

Reakcja na epidemię

W innym tekście pisałem już o olbrzymiej pladze syfilisu i rzeżączki, z jaką borykała się Polska po pierwszej wojnie światowej.
Nawet według oficjalnych danych chorował milion obywateli II Rzeczpospolitej. W rzeczywistości – znacznie więcej ludzi. Lekko licząc, kilkanaście procent populacji kraju.

Niedofinansowana, droga i zacofana służba zdrowia nie była w stanie poradzić sobie z tym wyzwaniem. Władze zamiast na rozwiązania medyczne stawiały więc na surowe sankcje karne.

W kodeksie karnym były też inne przepisy związane ze sferą intymną. O ile jednak paragrafy każące gwałty, pedofilię czy molestowanie nieletnich były martwe, a sprawców napaści seksualnych w ogóle nie ścigano, o tyle do artykułu 245 władze podeszły z zupełną powagą.

Pierwszy proces

Przestępstwo zarażenia chorobą weneryczną można było ścigać tak na wniosek pokrzywdzonego, jak i decyzją władz śledczych. Zakres karalności był bardzo szeroki.

Do więzienia można było trafić nie tylko za zarażenie drugiej osoby, ale już za każdy czyn mogący, choćby teoretycznie, do zarażenia doprowadzić.

Pierwszy proces, testujący skuteczność paragrafu, odbył się w styczniu 1933 roku w Sądzie Okręgowym w Warszawie. Na ławie oskarżonych zasiadł Józef P.: Krawiec z zawodu, którego w ciągu dwóch lat łączyły bliższe stosunki ze starszą od niego wdową. Ta ostatnia wniosła skargę do prokuratora, pomawiając Józefa P. o popełnienie przestępstwa z art. 245.

Adwokat oskarżonego usiłował podać w wątpliwość wierność kobiety. Zarzucił jej, że utrzymywała kontakty seksualne też z innymi mężczyznami, nie powinna więc mieć do nikogo pretensji, że się zaraziła. Sędzia opowiedział się jednak za wersją prokuratora. Józefa P. skazano na 6 miesięcy więzienia.

Wystarczy sama „możliwość zarażenia”

W przypadku gwałtów Sąd Najwyższy dokładał starań, by utrudnić ofiarom walkę o sprawiedliwość. Artykuł 245 traktowano wprost odwrotnie. Tylko zyskiwał on na powadze na skutek kolejnych orzeczeń.

W 1938 roku wyraźnie podkreślono, że samo "przewidywanie możliwości zarażenia chorobą weneryczną wypełnia znamiona przestępstwa". Sprawca nie musiał kierować się złą wolą, nie musiał planować zarażenia. Wystarczyło, że wiedział, iż cierpi na syfilis lub rzeżączkę, a już narażał się na długą odsiadkę.

"Art. 245 K.K. w praktyce sądowej"

W przeciwieństwie do przestępstw ściśle seksualnych czyn z artykułu 245 stale budził też zainteresowanie środowiska lekarskiego. Znalazł się nawet człowiek, który poświęcił jego badaniu spory wycinek swojej kariery.

Patolog Stanisław Hurwicz już w 1934 roku wystąpił na Kongresie Eugenicznym w Łodzi, wygłaszając referat Art. 245 K.K. w praktyce sądowej. Wykład przyjęto z atencją, szczególnie że paragraf uchodził za swoisty balon próbny, otwierający drogę do dalszych przeróbek kodeksu w duchu eugeniki.

Parę lat później Hurwicz przygotował już nie krótki odczyt, ale całą pracę naukową pod niemal identycznym tytułem. Zebrał dokładne dane z dziewięciu różnych sądów. Namierzył 425 dochodzeń z artykułu 245.

Wysoka liczba spraw znajduje potwierdzenie w zachowanych aktach prokuratorskich, do których sam dotarłem. W tych krakowskich skargi o zarażenie chorobą weneryczną są nawet częstsze od doniesień o gwałtach.

"Śmiało rzec można, że u kobiet wszelkie badania…"

Doktor ustalił, że do skazań dochodziło w 8% przypadków. Najczęściej prokurator umarzał sprawę. Sędziowie też preferowali wyroki uniewinniające, wydając je dwa razy częściej niż skazujące. Hurwicz dokładał ogromnych starań, by ustalić, dlaczego tak się dzieje.

Diagnoza nie wypadła korzystnie dla żadnej ze stron. Opór stawiali oskarżeni i oskarżone. Od wyników procesu zależała ich reputacja, o wolności nie wspominając.

Nierzadko zdarzały się przypadki odmowy udziału w badaniach, koniecznych dla ustalenia faktów sprawy. Podejrzani protestowali nawet przeciwko pobieraniu krwi. Istniało też wiele mniej czy bardziej wyrafinowanych środków, pozwalających zafałszować wyniki lekarskich dociekań.

"Śmiało rzec można, że u kobiet wszelkie badania (…) mogą nie dać żadnego rezultatu, jeżeli kobieta przed badaniem wypłucze pochwę byle płynem dezynfekującym" – podkreślał Hurwicz. Jego zdaniem "świadome przeciwdziałanie" mogło łatwo sprawić, że wszelkie wyniki stawały się "niepewne, ba, nawet iluzoryczne".
Sędziowie: nie będziemy pilnować miesiączek!

Sytuację tylko komplikował brak współpracy i zrozumienia ze strony dozorców w aresztach oraz lekarzy więziennych.

Zgodnie ze sztuką medyczną, badania powinny być przeprowadzane z samego rana, ale niezwykle rzadko dawało się tę zasadę wyegzekwować.

Tym bardziej biegły lekarz nie mógł oczekiwać, że sędzia będzie "pilnować okresu periodu". A więc: dbać o to, by oskarżona o zarażenie poddała się odpowiednim badaniom zaraz po miesiączce.

Symulanci i szantażyści

Skarżący wykazywali niepomiernie większą chęć współpracy, nie wolno im było jednak we wszystkim ufać.
Hurwicz spotkał się w Łodzi z przypadkiem symulantki, która wmówiła samej sobie, że mąż zaraził ją i dzieci syfilisem. Choć nie miała żadnych objawów, zaczęła domagać się po różnych przychodniach kuracji przeciwwenerycznej. Gdy wreszcie jeden lekarz ugiął się i dla świętego spokoju zaaplikował jej bizmut, kobieta wykorzystała ten fakt… jako dowód w dętym procesie przeciwko mężowi. Zdarzały się też przypadki wymuszeń, szantaży, działań powodowanych wyraźnie złą wolą.

"Miała kolejno stosunek z pięcioma mężczyznami"

Pracę dochodzeniową komplikował charakterystyczny dla lat międzywojnia stan moralnego rozprzężenia.
Wbrew dzisiejszym wyobrażeniom ówczesna Polska nie była krajem szczególnie cnotliwym. Wolne związki, konkubinaty, seks z nieznajomymi, a nawet erotyczne orgie były codziennością tak w klasie średniej, jak i w warstwach robotniczych.
Powstawały "najrozmaitsze kombinacje", stawiające pod znakiem zapytania szanse ustalenia prawdziwej historii choroby i zarażenia. Stanisław Hurwicz przytoczył charakterystyczny przykład z praktyki sądowej:

Dwudziestoletnia kobieta od roku miewa przygodne stosunki płciowe. W lutym 1933 roku miała na zabawie kolejno stosunek z pięcioma mężczyznami. U ostatniego z nich rozwinęła się po kilku dniach ostra rzeżączka, wobec czego wniósł skargę przeciwko owej kobiecie. Ta stanowczo zaprzecza, aby kiedyś chorowała, natomiast oświadcza, że po owej zabawie pojawiły się u niej obfite upławy i bóle przy oddawaniu moczu (…).

Badanie pozostałych mężczyzn dało wynik ujemny u pierwszych trzech, natomiast u czwartego po wymasowaniu gruczołu krokowego stwierdzono gonokoki. Okazało się, że chorował przed dwoma laty i leczył się u felczera. Przy takim stanie faktycznym należało przyjść do wniosku, że ten był właściwym zarazicielem.

Marzenia doktora Hurwicza

Wreszcie bez winy nie byli nawet sędziowie. Brakowało im cierpliwości, a przede wszystkim wiedzy. Jako laicy potrzebowali namacalnych dowodów, próbek mikroskopowych, twardych faktów. Ostrożne przypuszczenia lekarzy nijak ich nie zadowalały.
Hurwicz wiedział o tym i całą swoją pracę adresował właśnie do biegłych sądowych. Uczył ich właściwej precyzji wypowiedzi, wskazywał najodpowiedniejszą ścieżkę postępowania i… snuł dalekosiężne plany.

Marzyło mu się tworzenie w całym kraju "oddziałów sądowych przy szpitalach", a nawet – specjalnych szpitali sądowniczych.
Zwracał uwagę, że dla badania "rzeczy martwych" istnieje Instytut Ekspertyz Sądowych. W każdym dużym mieście znajdowało się też prosektorium. Dlaczego więc właściwie nie można by stworzyć „instytutu takiego dla osób żywych”? Wtedy wreszcie setki oskarżeń o zarażenie chorobami wenerycznymi przełożyłyby się na setki wyroków.

Kamil Janicki – Historyk, pisarz i publicysta, redaktor naczelny WielkiejHISTORII. Autor książek takich, jak "Damy polskiego imperium", "Pierwsze damy II Rzeczpospolitej", "Epoka milczenia" czy "Damy złotego wieku". Jego najnowsza pozycja to "Damy przeklęte. Kobiety, które pogrzebały Polskę" (2019).

Źródło:WielkaHISTORIA.pl
Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić